fotograficzny workflow

Miłosz Bolechowski

czas czytania: 29 min

spis tresci

Odkąd wróciłem do pisania, poniższy tekst pojawiał się zdecydowanie najczęściej we wszystkich wiadomościach. Jego wcześniejsza wersja została opublikowana ponad 6 lat temu, więc siłą rzeczy była już bardzo nieaktualna. Miałem jednak problem z zabraniem się do pisania, głównie dlatego, że mimo iż sam temat nie jest może jakoś bardzo skomplikowany, to jego struktura już tak. Nieco inaczej ten workflow wygląda bowiem w przypadku zdjęć prywatnych, a inaczej, gdy chodzi o fotografie ślubne. Co więcej; w tych drugich też są drobne różnice pomiędzy sytuacjami, gdy fotografuję „na miejscu” od tych, gdy fotografuję „wyjazdowo”. Do tego dochodzi oczywiście aspekt kopii zapasowych, który też nieco komplikuje poniższy tekst i, oczywiście, wpływa na jego objętość. Długo więc myślałem nad najlepszym (tj. najłatwiejszym dla Was) sposobem opisania tego całego procesu i uznałem, że w poniższym tekście tylko napomnę o kopiach zapasowych w odpowiednich momentach (a zgłębię je niebawem, w następnym artykule) oraz, że skupię się na procesie dotyczącym fotografii ślubnych (tj. ten potraktuję jako domyślny), zaznaczając jedynie miejsca, w których będzie się on różnił od tego „prywatnego”. Pominąłem też dwa aspekty (jeden dotyczący selekcji, drugi  — formy dostarczenia zdjęć do klienta), które tyczą się głównie zawodowych fotografów, więc i one pojawią się oddzielnie (również niebawem, bo większość tekstu do nich była już napisana). Tymczasem — jak zawsze — zachęcam do przygotowania sobie swojego ulubionego napoju i zapraszam.

Wstęp

Celowo piszę ten tekst w październiku, pod koniec sezonu ślubnego, bo to oznacza, że najbardziej pracowity czas w roku za mną, więc miałem okazję drugi rok z rzędu przetestować swój workflow w trudnych warunkach (bo praktycznie nie zmienił się on początków 2017 roku, a wcześniej przechodził ewolucję co roku). Tym samym możecie mieć całkowitą pewność, że nie będę pisał o rzeczach, które sam dopiero sprawdzam czy testuję.

Uznaję, że w pierwszej kolejności powinienem wypisać sprzęt i oprogramowanie, z którego korzystam, żeby później móc się do tego odnosić. Jeśli chodzi o sprzęt fotograficzny są to głównie dwa Canony 5D mark IV, a każdy z nich jest wyposażony w dwie karty po 128 GB każda (używam kart Sandisk Extreme Pro, bo ufam im bardziej niż kartom innych producentów, ale wiem, że różni fotografowie mają różne zdaniem na temat producentów kart, więc nie wychylam się na tyle, żeby je bezdyskusyjnie polecać). Do tego — „prywatnie” — nadal używam Fujifilm X100T, w którym zawsze jest jedna z kart SD, których używałem zanim wyposażyłem się we wspomniane dwa komplety 128 GB CF+SD do Canonów.

Jeśli zaś chodzi o sprzęt komputerowy, to jest nim głównie Mac Pro (model z 2009 roku) z sześciordzeniowym procesorem 3,46 GHz (czyli najmocniejszy, jaki może się w nim znaleźć, choć istnieje możliwość instalacji w nim dwóch takich, co niestety w żaden sposób nie poprawia wydajności Lightroom) i 32 gigabajtami pamięci RAM. Aktualnie są w nim trzy dyski SSD; 500 GB na system, 250 GB na katalog Lightroom oraz 250 GB na drugi system (aktualnie Mojave). Gdy zdradzam tę konfigurację (np. gdy wspomniałem o niej w podcaście), często pojawia się pytanie czy rzeczywiście osobny dysk SSD wyłącznie na katalog Lightrooma jest konieczny i czy istotnie aż tak usprawnia on pracę. Przyznaję, że nigdy nie testowałem tego tak, żeby porównywać czasy poszczególnych operacji, ale — w odróżnieniu od wszystkich fotografów, jakich znam — używam jednego katalogu Lightroom do wszystkich swoich zdjęć. Ślubnych, prywatnych, zleconych. Wszystkich. Obecnie jest ich tu ponad 260 tysięcy.

Większość znajomych nie tylko ma osobne katalogi na zdjęcia własne i zlecone (sam tak miałem przez kilka lat), ale i spora część z nich dzieli je jeszcze na lata (tj. kazdy rok w osobnych katalogu). Są też tacy, którzy dla każdej pary czy każdego klienta zakładają osobny katalog w Lightroom. Ponoć sam program działa wtedy znacznie szybciej — próbowałem i różnica w moim odczuciu jest minimalna (może właśnie w tym pomaga mi ten własny SSD na LR), dlatego zostaję przy swoim rozwiązaniu, bo tak wiele mi ono ułatwia (więcej w części o katalogowaniu).

W tym Maku mieszczą się też trzy dyski talerzowe; 3 TB jako master (czyli wszystkie dane, nad którymi aktualnie pracuję), drugi 3 TB jako slave (będący kopią mastera, wykonywaną co kilka godzin — więcej o tym mówiłem w podcaście i więcej też napiszę w tekście o kopiach) oraz 3 TB nazwany trunk, przechowujący wszystkie tymczasowe pliki (dla przykładu jest domyślną lokalizacją dla eksportu z Lightroom). Od niedawna znajduje się w nim Radeon PULSE RX 580. Karty importuję za pomocą czytnika Lexar Dual Slot Reader, który lubię i, który obecnie mi wystarcza, ale gdybym miał kupować jeszcze raz, to rozważyłbym jednak model Workflow.

Czytnik jest podłączony do komputera via USB 3.0, obsługiwanego przez zwykłą kartę Inateck KT-4006 (ten Mac Pro nie był wyposażony w USB 3.0, gdy opuszczał fabrykę Apple). Gdybym miał kupować ją ponownie, to pewnie zdecydowałbym się na ICY BOX IB-U31-03. Między portem USB 3.0 we wspomnianej karcie a czytnikiem znajduje się opisany w ubiegłorocznych cudawiankach hub USB TP-Link UH720, którego nadal bardzo lubię i, który do dziś działa jak powinien.

Hub umieszczony jest na tylnej ściance monitora (tu zaszły spore zmiany od ostatniego tekstu, bo teraz są to monitory marki NEC) co pozwala na utrzymanie biurka „w czystości”, a jednocześnie zapewnia (dość) wygodny dostęp do portów. Nadal używam tabletu Wacom Intuos Pro jako podstawowego urządzenia wskazującego (nie mam ani myszki, ani gładzika) oraz Behringera Mini do obróbki w Lightroom. W sieci jest jeszcze NAS Synology (nadal model DS414 choć teraz z dwoma dyskami 6 TB i dwoma dyskami 4 TB), o którym jednak znacznie szerzej będę pisał przy okazji tekstu o kopiach zapasowych. Wśród akcesoriów, które mają związek z tematyką tego tekstu jest jeszcze bezprzewodowy dysk zewnętrzny WD MyPassport Wireless Pro 4 TB z wbudowanym czytnikiem kart SD (więcej o nim za chwilę).

Do komputerów zaliczam też iPada (Pro 10,5” 256 GB; szerzej opisanego w ubiegłorocznych cudawiankach), który wprawdzie nie uczestniczy bezpośrednio w procesie import » eksport RAWów, to jednak czasem się przydaje, o czym również będę wspominał w dalszej części tekstu.

W kwestii oprogramowania zmieniło się stosunkowo niewiele. Nadal do importu, obróbki i katalogowania zdjęć używam Adobe Lightroom (w wersji Classic), automatycznymi operacjami na plikach wciąż zajmuje się Hazel, obsługę systemu niezmiennie ułatwia Keyboard Maestro, a listą zadań (od ponad siedmiu już lat) zarządza OmniFocus.

Większość plików ze zdjęciami, nad którymi pracuję, znajduje się na dysku master, gdzie katalogi mają następującą — podpatrzoną kiedyś u kogoś — strukturę:

  • culling
  • editing
  • ready
  • rejected

(28151 zdjęć w culling niechybnie oznacza koniec sezonu).

Dzięki tak jasnemu podziałowi zawsze wiem dokładnie ile zdjęć oczekuje na selekcję czy ile zostało mi do obróbki.

Import

Pomijam to, co robię w sytuacjach gdy fotografuję ślub z dala od domu lub gdy jestem na urlopie czy innym wyjeździe prywatnym, bo to dużo bardziej pasuje do tekstu o kopiach zapasowych, więc skupię się już na sytuacji, w której wracam ze ślubu do domu i wyciągam karty z aparatów już przy komputerze w swojej pracowni.

Na biurku leżą wówczas cztery karty; dwie SD oraz dwie CF z obu korpusów. Jako że mój czytnik jest w stanie obsłużyć dwie karty jednocześnie, wybieram jedną CF z jednego aparatu i jedną SD z drugiego. Obie lądują w czytniku. Uruchamiam Lightroom, a w nim okno importu. Nie korzystam w nim z możliwości wybrania zawartości karty, tylko zaznaczam katalogi z każdej z nich:

To między innymi pozwala na import z dwóch kart jednocześnie, ale także — z mojego doświadczenia — jest mniej podatne na błędy programu (zdarzyło mi się kilkukrotnie, że Lightroom pominął niektóre zdjęcia z karty, gdy importowałem w domyślny sposób). Jedyne w czym takie rozwiązanie jest gorsze od wyboru karty w górnej części, to to, że znika wówczas opcja Eject after import, co jest jednak bardzo wygodne.

To tyle jeśli chodzi o lewą kolumnę okna — z prawej jest znacznie ciekawiej:

Tu przede wszystkim zaznaczam, żeby podczas importu Lightroom generował standardowe podglądy. Gdyby zależało mi na możliwie szybkiej pracy nad plikami (zbliżonej do tej, jaką oferuje Photo Mechanic, którego też kiedyś używałem), wybierałbym opcję Embedded & Sidecar i wówczas Lightroom pracowałby nie na podglądzie rzeczywistego pliku, a tym, co aparat umieścił w pliku RAW w formie jego podglądu (niektórzy producenci radzą sobie z tym lepiej, inni gorzej). W sytuacjach, w których importuję niewiele zdjęć i/lub gdy lada moment przejdę do ich obróbki, zaznaczam też opcję generowania Smart Previews, bo dla poprawy wydajności działania aplikacji w module Develop mam w preferencjach wybraną opcję pracy właśnie na tych podglądach:

Dla tych, którzy tego nie znają i z tego nie korzystają; zacznijcie. Serio. Na tyle, że jeśli z tego tekstu mielibyście wynieść jedną rzecz, to niech to właśnie będą Smart Previews. Lightroom w ten sposób pracuje na zmniejszonym przez siebie RAWie (do rozmiaru 2560 pikseli na dłuższym boku), dzięki czemu faktyczna rozdzielczość pliku nie ma żadnego wpływu na prędkość wykonywania poszczególnych operacji w module Develop. Pliki z 45–megapikselowej matrycy obrabia się tak samo szybko jak te mające rozdzielczość 12 megapikseli.

Wracając do okna importu; zaznaczam też opcję zmiany nazwy importowanych plików. I choć jest to dla mnie absolutnie oczywiste, to jednak dwukrotnie spotkałem się ostatnio z materiałem fotografów, którzy tego nie robią. I abstrahuję nawet od tego, że oddanie klientowi plików IMG_7811.jpg, IMG_7816.jpg i IMG_7818.jpg jest absolutnie nieeleganckie. Rodzi to także dwa problemy; pierwszym jest uświadomienie klientowi ile zdjęć „przepadło” na etapie selekcji i — bazując na powyższym przykładzie — daje mu możliwość zapytania o zdjęcie IMG_7817.jpg, jeśli dwa, które otrzymał, nie do końca mu się podobają. Drugi problem dotyczy tylko fotografów pracujących dwoma aparatami (a oba przypadki, z którymi ja miałem styczność, były właśnie takie), ale jest jeszcze poważniejszy. Otóż w paczce do klienta były pliki z obu aparatów (co jest oczywiste), więc ich numeracja była różna. Klient, oglądając zdjęcia, najpierw obejrzał więc cały (jak mogłoby się wydawać) reportaż, a gdy skończył …zaczęły się pliki z drugiego aparatu. Nie mogłem uwierzyć, że można oddać zdjęcia w taki sposób (ale nie będę nikogo wskazywał palcem, bo jeden z tych gagatków — na szczęście dla niego — jest tutaj i to przeczyta), tym bardziej, że zmiana nazwy jest tak banalnie prosta w Lightroom. Zanim jednak zmieniam ją dla klienta, wcześniej robię to dla siebie i robię to według poniższego szablonu:

rokmiesiącdzień.godzina.minuta.sekunda_oryginalnanazwapliku.rozszerzenie

Zatem plik IMG_1544.cr2 po imporcie do mojej biblioteki będzie widniał jako np. 20181008.11.17.47_IMG_1544.cr2

I choć fakt, że zaczynam tu od roku jest dla większości logiczny i oczywisty, to jednak za każdym razem, gdy o tym mówię, w grupie słuchaczy znajduje się co najmniej jedna osoba, która o to pyta. Tłumaczę więc; nazywając pliki w ten sposób dbam o chronologię przy eksporcie zdjęć z różnych lokalizacji. Dla przykładu; projektowałem ostatnio album dla znajomych na 10-tą rocznicę ślubu. Kilkukrotnie robiłem im sesję rodzinną oraz miałem sporo zdjęć „codziennych” z nimi, wykonanymi podczas przeróżnych spotkań. Oto jak wyglądał folder, do którego wyeksportowałem zdjęcia z tych 10 lat:

Mając zdjęcia ułożone chronologicznie w taki sposób, samo zaprojektowanie albumu trwało dosłownie kilka chwil.

Zmieniając nazwę plików wszystkich importowanych zdjęć, bardzo ważne jest jednak, żeby czasy we wszystkich użytych korpusach były zsynchronizowane — dzięki temu sortowanie zarówno po czasie wykonania zdjęcia, jak i alfabetyczne ułoży zdjęcia chronologicznie. Odkąd fotografuję Canonami 5D mark IV to praktycznie zapomniałem o tym problemie (w obu korpusach mam na stałe włączony GPS, co poza dodaniem do zdjęcia informacji o lokalizacji jego wykonania, ustala także czas w aparacie, więc oba są zawsze zsynchronizowane) i przypominam sobie o nim tylko w sytuacjach, w których pracuję z drugim fotografem i/lub używam X100T podczas reportażu. Zamiast mozolnego ustawiania czasów w menu wszystkich korpusów (obaj drudzy fotografowie, z którymi współpracuję, używają dwóch aparatów), używam jednak pewnego ułatwienia. Przed rozpoczęciem reportażu (najczęściej na parkingu po dojechaniu na miejsce), uruchamiam aplikację Clocks na telefonie i po prostu fotografuję go każdym korpusem.

Jedyne o czym muszę pamiętać po takiej operacji, to żeby w Lightroom wyłączyć zmianę nazwy przy imporcie (jeśli zapomnę, w nazwach pliku pojawią się błędne, tj. niezsynchronizowane czasy). Wówczas po imporcie filtruję wszystkie pliki z danego dnia, dzieląc je na poszczególne korpusy (panel Metadata i pole Camera Model lub Serial Number, jeśli modele korpusów się powtarzały). Pierwszym zdjęciem jest wtedy zdjęcie ekranu telefonu, wskazującego poprawny czas, jaki powinno mieć zdjęcie — jeśli ma inne (czyli praktycznie zawsze, chyba, że dany korpus miał włączony moduł GPS), zaznaczam wszystkie pliki z danego aparatu, uruchamiam panel Edit capture time i zmieniam czas na odpowiedni:

Dopiero po tej operacji zmieniam nazwę wszystkich plików (klawisz F2), wybierając ten sam szablon, co wyżej.

Zakładając jednak, że opisywany scenariusz dotyczy sytuacji, w której wróciłem ze ślubu tylko ze swoimi zdjęciami, w oknie importu zaznaczam wspomianą zmianę nazwy pliku oraz dodaję swoje metadane (nazwisko autora, adres mailowy, stronę www itp.). Następnie — i to prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjna część (bo zawsze gdy o tym mówię budzi największe zdziwienie) — aplikuję swój domyślny preset. Do wszystkich dwóch, trzech czy czterech tysięcy importowanych zdjęć.

To znacząco wydłuża cały proces importu, ale jako że najczęściej uruchamiam ten proces już w nocy, po powrocie ze ślubu, to nie ma dla mnie znaczenia czy to zajmie 3 czy 7 godzin. A dlaczego od razu nakładam ten preset? Bo nie chcę oglądać RAWów. Po prostu. Plik RAW jest tak daleki od tego, co w efekcie zobaczą odbiorcy, że już na etapie selekcji chcę widzieć coś bardziej zbliżonego do gotowego zdjęcia niż spłaszczony (względem tego, co było widoczne na tylnym ekranie aparatu), szary plik. I mimo że selekcja przebiega u mnie w dość specyficzny sposób (na tyle, że pojawi się to w osobnym artykule niebawem), to zdecydowanie wygodniej jest mi podejmować decyzje, widząc mój plik (tj. z moimi kolorami). I wszystkim zdziwionym szczerze polecam chociaż raz spróbować zrobić to w ten sposób. Jedyny minus takiego zabiegu na jaki natrafiam, to utrata możliwości przefiltrowania później zdjęć pod kątem edytowanych i nieedytowanych (gdy np. po imporcie skadruję jedno ze zdjęć i potem chcę szybko je odnaleźć), bo z punktu widzenia Lightroom one wszystkie są już po edycji. Z mojej perspektywy jest to jednak niewielki koszt.

Co zaś tyczy się lokalizacji, do której trafiają te zdjęcia, to — jak nietrudno się domyślić — wszystkie trafiają na dysk master do katalogu culling i podkatalogu, którego nazwą jest data (w systemie ISO 8601).

Opcja o imporcie do drugiej lokalizacji także jest u mnie aktywna — zdjęcia trafiają na inny dysk w tym samym komputerze, skąd następnego dnia są automatycznie przenoszone na NASa (cały proces będzie szczegółowo opisany w tekście o kopiach zapasowych).

Po upewnieniu się, że wszystkie powyższe opcje są zaznaczone, klikam przycisk Import i …nie, jeszcze nie idę spać. Zostają mi do wykonania dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest upewnienie się, że w aplikacji służącej do rejestracji czasu pracy mam wszystko poprawnie zliczone — tj. czas dojazdu, reportażu i powrotu, razem z przebytymi kilometrami (będzie o tym osobny artykuł, bo to ważny temat) oraz uruchamiam na iPadzie Drafts i OmniFocus (a ostatnio automatyzuję to nawet bardziej dzięki Shortcuts), żeby za pomocą utworzonego wcześniej szablonu w tym pierwszym, stworzyć projekt w tym drugim, który będzie zawierał wszystkie zadania dotyczące importowanych właśnie zdjęć:

Oczywiście, to również będzie szerzej opisane w artykule o OmniFocus (wyobrażacie sobie jaką długość miałby ten tekst, gdybym zdecydował się zawrzeć w nim wszystko?)

Dopiero teraz mogę iść spać.

Rano czeka mnie jeszcze jedna rzecz; w nocy importowała się karta CF z korpusu — nazwijmy to — A i karta SD z korpusu B. Dla pewności, rano wkładam do czytnika drugi komplet kart, czyli kartę CF z korpusu B i SD z korpusu A. Uruchamiam okno importu, zaznaczam katalogi z drugiego kompletu kart i — mając zaznaczoną opcję Don’t Import Suspected Duplicates, pozwalam Lightroomowi sprawdzić czy na pewno wszystko zostało skopiowane.

Selekcja

Wspomniałem, że selekcji poświęcę osobny artykuł, głównie dlatego, że techniki, które stosuję okażą się przydatne dla pewnie niewielkiej części Was, ale już tutaj chciałbym nadmienić, że staram się jak najwięcej wykonać w jednym procesie (istnieje u mnie tzw. druga selekcja, ale mimo wszystko w tej pierwszej chcę zrobić możliwie dużo). Mimo że kiedyś podczas pierwszej selekcji odrzucałem jedynie wszystkie nieudane zdjęcia, to teraz staram się jednocześnie zaznaczyć te fotografie, które para powinna zobaczyć w swoim slideshow czy albumie, te, które para dostanie w osobnym zestawie (jako bonus, zawierający zdjęcia np. pozowane lub zabawne), te, którymi sam chciałbym się pochwalić na swojej stronie czy Instagramie, te, które dostanie florystka, właściciele sal, filmowcy czy zespół oraz te, które będę chciał umieścić w swoim portfolio. Cały proces bazuje więc na używaniu flag, ocen oraz kolorowych etykiet i polecam każdemu utworzenie sobie podobnego systemu. To bardzo przyda się później, obiecuję.

Zadaniem drugiej selekcji, o której wspominam, jest głównie zmniejszenie ilości zdjęć, które zostawiłem po pierwszym etapie selekcji. Tu bardzo często używam widoku Survey, pozwalającego na „porównanie” kilku ujęć na jednym ekranie — zaznaczam w tym celu najczęściej podobne zdjęcia, naciskam N na klawiaturze i, naciskając 0, odrzucam te, z których rezygnuję.

Gdy mam już wybrany zestaw fotografii, nad którymi będę pracował, najpierw pozbywam się z dysku zdjęć odrzuconych, ale jeszcze nie bezpowrotnie. Na swoim NASie mam katalog rejected, a w nim to delete in a near future. Wewnątrz niego tworzę podkatalog z datą i tam — filtrując aktualny zestaw pod kątem tych zdjęć, które nie mają żadnej gwiazdki, flagi ani etykiety — przenoszę swoje odrzuty:

link do video

W podobny sposób przenoszę te już wybrane zdjęcia — tym razem już w obrębie lokalnego dysku — z katalogu culling do editing.

W zależności od ilości odrzutów ten proces z reguły trwa chwilę, ale jako że nie jest zbyt zasobożerny, pozwalam mu wykonywać się w tle, a w tym samym czasie rozdzielam wybrane zdjęcia na osobne podkatalogi — fotografie, które otrzyma para jako swój reportaż lądują w podkatalogu story, te, na których są zdjęcia pozowane — w family portraits, bonusowe ujęcia do bonus, a fotografie dla innych usługodawców do vendors. Następnie zaznaczam wszystkie cztery katalogi i wszystkie zdjęcia w nich oraz uruchamiam proces generowania Smart Previews, czyli podglądów, które przyspieszą późniejszą pracę w module Develop. To oznacza dla mnie przerwę na kawę, po której odrzuty są już na NASie, a podglądy smart wygenerowane, zatem mogę zacząć obróbkę. Zanim jednak przejdę do niej, odpowiem na pytanie, które podejrzewam, że mogło się pojawić chwilę wcześniej; dlaczego nie usuwam odrzutów od razu (zwłaszcza, że przecież mam całą kopię danego importu też na NASie) oraz dlaczego w katalogu rejected jest jeszcze podkatalog to delete in a near future?

Odrzuty przechowuję na wypadek, gdyby para po otrzymaniu swoich zdjęć zapytała np. „a czy masz może zdjęcie, na którym (…)?”. Takie pytania zdarzają się bardzo rzadko (raz, maksymalnie dwa razy na sezon, bo jednak oddaję sporo zdjęć), ale dzięki temu, że zostawiam je osobno (tj. nie bazując na tym, że mam również kopię wszystkiego), gdy już muszę je przejrzeć, mam po prostu mniej pracy, bo przeglądam wyłącznie te zdjęcia, których para nie dostała. A ten podkatalog? Cóż, on istnieje na potrzeby reguły w Hazel — sprawdza ona, które katalogi w nim zostały utworzone wcześniej niż 3 miesiące temu (fotografie ślubne oddaję w 3 tygodnie po ślubie, daję więc parze jeszcze trochę czasu, na wszelki wypadek), a następnie usuwa je:

To pozwala mi zautomatyzować proces usuwania niepotrzebnych już zdjęć i odzyskiwania wolnej przestrzeni na NASie. A dlaczego Hazel monitoruje ten katalog, a nie cały rejected? Bo są sytuacje, w których chcę usunąć odrzuty samemu — być może dlatego, że 3 miesiące to za krótki okres (tj. ustalenia z parą są inne lub nie są to zdjęcia ślubne), a być może dlatego, że sam chcę uznać kiedy się ich pozbywam (gdy jakiś projekt uznaję za bardzo ważny).

Obróbka

Długo się zastanawiałem co napisać w tej sekcji, bo jednak obróbka kolorystyczna to proces bardzo — powiedziałbym — osobisty. Poza własnym gustem i oczekiwaniami jakie się ma wobec efektu końcowego, dochodzi tu bowiem aspekt estetyki, z której chce się być znanym czy na podstawie której miałoby się być rozpoznawalnym. Innymi słowy; każdy obrabia zdjęcia inaczej i to jest w porządku, i tak powinno być. Ja, po nałożeniu swojego presetu przy imporcie, najczęściej nie muszę robić wiele ze zdjęciem; przez lata dochodzenia do swojego „stylu” (lubię wierzyć, że go mam), nauczyłem się odpowiednio naświetlać poszczególne ujęcia, więc wiele kroków, które jeszcze kilka lat temu następowały w procesie postprodukcji, obecnie wykonuję już na etapie fotografowania (jak chociażby ustawienie stałego balansu bieli). Bardziej początkującym mogę jedynie dodać, żeby nie bać się presetów. Wiem, że w swojej prezentacji narzekałem na te popularne (ale to ze względu na ich estetykę, a nie sam fakt, że są presetami), ale uważam, że po zakupie trzech czy pięciu zestawów porządnych presetów z wiarygodnego źródła (ich koszty potraktujcie jako inwestycję, która w długoterminowej perspektywie zaoferuje ogromną stopę zwrotu) można nie tylko wiele się nauczyć, podglądając co dany preset robi z suwakami, ale także zrozumieć co nam się naprawdę podoba. Najczęściej okazuje się, że dopiero własna modyfikacja jakiegoś presetu pozwala uzyskać oczekiwany efekt. I — jak wspomniałem w rzeczonej prezentacji — zanim wdrożycie nową estetykę swoich zdjęć, potestujcie go na swoich prywatnych zdjęciach; czyli nie tylko zastosujcie go na tych wcześniej wykonanych, ale także tych robionych na bieżąco, już ze świadomością, że zostaną one potraktowane w dany sposób. To pozwoli Wam lepiej i szybciej nauczyć się danego presetu, a także da czas konieczny do tego, żeby przekonać się czy to na pewno to. To tyle z „warsztatowych” podpowiedzi.

Slideshow

Teraz następuje czas na utworzenie slideshow dla pary (taki jak ten), ale temu też poświęcę osobny tekst.

Dostarczenie zdjęć klientom

Istnieje wiele sposobów, w jakie fotograf może udostępnić  gotowe zdjęcia swoim klientom. Ja korzystam z serwisu Pixieset, ale zanim się na niego zdecydowałem (dopiero w czerwcu 2017 r.), używałem WordPressa z kilkoma wtyczkami. Stworzyłem wówczas w ten sposób całkowicie prywatny sektor swojej strony internetowej i przesyłałem klientom linki do galerii. Przez długi czas (w sumie dobre kilka lat) nie tylko byłem z tego zadowolony, ale i — bardzo naiwnie — myślałem, że sprytnie „obchodzę system”, bo wszyscy inni płacą za jakieś zewnętrzne rozwiązania, a ja mam wszystko „u siebie” i jeszcze mam nad tym pełną kontrolę. Tylko, że zupełnie nie miałem racji. Trzymanie tego „u siebie” okazało się większym problemem niż początkowo zakładałem. Kto kiedykolwiek zagłębiał się w odmęty bazy MySQL, której używa Wordpress i robił jakiekolwiek działania w phpMyAdmin, ten na pewno wie, że kilkadziesiąt tysięcy zdjęć w galeriach oznacza miliony (nie przesadzam) wpisów w bazie. To z kolei oznacza, że sama baza niejednokrotnie przekracza rozmiar 100 MB, co na co dzień potrafi sprawiać wiele problemów (sama kopia zapasowa takiego monstrum to niełatwe zadanie; zwłaszcza, gdy chce się ją zaimportować, gdy coś pójdzie nie tak). Do tego dochodzi jeszcze kwestia przejścia na hosting SSD, gdzie dramatycznie zmniejszyła mi się dostępna przestrzeń (moja poprzednia strona, z galeriami z kilku ostatnich lat zajmowała ponad 120 GB). To sprawiło, że tworząc nową stronę zacząłem się rozglądać za dedykowanymi rozwiązaniami. Gdy zobaczyłem, co aktualnie jest możliwe za stosunkowo niewielkie pieniądze, było mi aż wstyd, że przez tak długi czas całkowicie ignorowałem ten sektor swojej działalności.

Ale po kolei.

Pixieset to jeden z tych serwisów, do których można wysłać zdjęcia, żeby potem — w atrakcyjnej dla oka i użytecznej formie — przekazać je klientowi. Obsługuje własne domeny, dzięki czemu klient otrzymuje elegancki link (u siebie stworzyłem w tym celu poddomenę gotowe.bolechowski.pl), pozwala na obrandowanie strony własnymi logotypami (te dwie rzeczy sprawiają, że klient nigdy nie zobaczy nazwy Pixieset), podpięcie statystyk Google Analytics, blokowanie galerii hasłem oraz wybór jednego z kilku widoków galerii:

Co jednak ważniejsze (bo wszystko powyższe miałem już za czasów WordPressa), Pixieset pozwala na pobranie zdjęć bezpośrednio z linku (i to w kilku wybranych rozdzielczościach oraz z możliwością ustawienia osobnego hasła do pobrania, tak, żeby klienci mogli przesłać galerię swoim gościom, ale bez możliwości pobierania) i to zarówno pojedynczych ujęć, jak i całej galerii oraz umożliwia oznaczanie swoich ulubionych zdjęć przez parę, co ogromnie ułatwiło i usprawniło mi pracę. Istnieje też opcja utworzenia prostego sklepu z odbitkami, pozwalającego parom na zamówienie wydruków w wybranym rozmiarze i wybranej ilości z tego samego miejsca. Niestety, żaden z polskich labów nie jest obsługiwany tak, żeby odbyło się to bez mojego pośrednictwa, ale nawet ten manualny system jest wygodny, bo mogę sobie wyeksportować listę wybranych ujęć (a nawet pobrać je bezpośrednio ze strony, żeby nie musieć eksportować ich ponownie z Lightroom) i przesłać do miejsca, w którym drukuję.

Największą korzyścią jaką odczuwam po przejściu na Pixieset jest wygoda umieszczania tam zdjęć — na stronie jest bowiem do pobrania wtyczka do Lightroom, która dodaje Pixieset jako jeden z serwisów, do których można publikować zdjęcia bezpośrednio z poziomu aplikacji. To scala dwa kroki (eksport i upload) w jeden — po skończonej obróbce można więc nacisnąć przycisk Publish i odejść od komputera.

Jeśli chodzi o sam proces, to u mnie wygląda on tak, że mając skończoną obróbkę, w pierwszej kolejności sprawdzam czy fotografie mają odpowiednią kolejność, a jeśli nie — poprawiam ją (czasem zdarza się, że mimo chronologiczngo ułożenia zdjęć w Lightroom, chcę pozmieniać pewne elementy w historii — gdy np. zdjęcia dekoracji sali zrobiłem pomiędzy makijażem a ubieraniem się, a chcę żeby były dalej, już przy fotografiach z wejścia na salę). Gdy kolejność jest już ustawiona, zmieniam nazwy plików na już ostateczne — w przypadku story jest to po prostu „###”, czyli trzycyfrowy numer, zaczynający się od 001. Nigdy nie umieszczam imion Pary w nazwie pliku, bo wychodzę z założenia, że swoje imiona oni już znają, a dodatkowo upewniam się, że po pobraniu, bez względu na widok, nazwa zdjęcia będzie widoczna w całości (gdyby zaczynała się od imion, mogłaby zostać ucięta w danym widoku). Zdjęcia z pozostałych katalogów otrzymują przedrostek, np. „bonus_01” (tu zero jest tylko jedno, bo nie zdarza mi się oddawać ponad 100 zdjęć bonusowych). Na tym etapie tracę tę swoją długą nazwę pliku z datą, godziną czy nazwą pliku z aparatu, ale to dlatego, że już nie będę jej potrzebował. Od tej pory plik z numerem „124” u Pary, będzie moim „124.cr2”, co bardzo ułatwi mi sprawę w przyszłości.

Następnie tworzę galerię pary z poziomu Lightroomu (nazywaną przez Pixieset setem), a w niej kilka podgalerii (nazywaną kolekcją); reportaż, sesja, grupowe, bonus:

Tak one później wyglądają na stronie (tak, mnie też razi, że polskie znaki są wyświetlane innym krojem, ale nauczyłem się z tym żyć):

Przenoszę odpowiednie zdjęcia do powyższych miejsc i klikam przycisk Publish — Lightroom wtedy eksportuje w tle zdjęcia w wybranej rozdzielczości i wysyła wszystko do Pixieset. W preferencjach wtyczki można ustawić żądane parametry eksportu — u mnie jest to najczęściej 4000 px na dłuższym boku i jakość na poziomie 80%, głównie w celu oszczędności miejsca, bo prawdziwie pełną rozdzielczość para otrzymuje na pendrive’ie. W kwestii przestrzeni na zdjęcia; serwis pozwala na wybór jednej z kilku opcji — 10 GB, 50 GB, 250 GB oraz 1 TB — różniących się oczywiście ceną. Jest też darmowa, 3-gigabajtowa wersja, ale tę postrzegam raczej jako stworzoną na potrzeby testów (do których, oczywiście, zachęcam — nie popełniajcie moich błędów).

Przy okazji; linki do Pixieset użyte w tej części artykułu to linki afiliacyjne, które zarówno Wam, jak i mi dodadzą po 250 MB przestrzeni, co pewnie ma znaczenie tylko w tym darmowym koncie. Sam obecnie korzystam z pakietu 250 GB, gdzie mam ponad 80 galerii:

Jak podaje historia płatności, 10-gigabajtowa przestrzeń wystarczyła mi na niecałe 3 miesiące korzystania z serwisu, a 50 GB — kolejne kilka:

Prawdopodobnie mógłbym próbować zostać z 50 GB, usuwając starsze galerie, ale widzę w statystykach, że pary lub ich goście nadal tam zaglądają i nie chcę ich pozbawiać tej możliwości, tym bardziej, że różnica w cenie ($10 miesięcznie) jest w moich oczach akceptowalna.

Nie wspomniałem wcześniej, ale bardzo lubię też rozbudowane ustawienia prywatności w serwisie — mogę wybrać czy galeria powinna być widoczna dla tych, którzy zajrzą pod link gotowe.bolechowski.pl, czy dostęp do niej powinien być zablokowany hasłem oraz czy zdjęcia mogą być pobrane, a jeśli tak to czy przez wszystkich mających dostęp do galerii czy tylko tych, którzy znają dodatkowy PIN. Pozwala to dostosować publikację do konkretnych potrzeb. Na początku każdą galerię ukrywałem ze strony głównej Pixiest, bo wolałem przesyłać parom link bez hasła, potem okazało się, że jednak wiele z nich czuję się bezpieczniej jeśli dostęp rzeczywiście jest zabokowany, dzięki czemu mogę teraz pokazywać miniaturki galerii na stronie głównej, bo bez hasła i tak nikt się tam nie dostanie. Jedynym wyjątkiem jest galeria „portfolio”, którą stworzyłem na początku (testując usługę), a która jest dostępna dla wszystkich — zawsze istnieje przecież jakaś szansa, że np. ktoś z gości, kto otrzyma link gotowe.bolechowski.pl/imiona-pary, zajrzy na stronę główną i przejrzy wspomniane portfolio. Bo choć moje logo jest linkiem do mojej strony głównej (tj. nie poddomeny), to jednak stosunkowo mało osób przechodzi w ten sposób.

Niedawno wprowadzono też możliwość tworzenia mobilnych aplikacji z poziomu serwisu Pixiest, pozwalających parom na dostęp do swoich ulubionych zdjęć z ekranu homescreen swoich smartfonów. Pierwsze próby z tym rozwiązaniem jednak mnie nie zachwyciły, więc nie wspominałem o tym swoim parom. Rzeczony brak zachwytu wiąże się z tym, że ilość zdjęć jest ograniczona do 100, co jeszcze jestem w stanie zrozumieć, ale dostęp do nich odbywa się on-line, co mocno mnie rozczarowało, bo wolałbym, żeby jednak „aplikacja” (która aplikacją nie jest) pozwoliła pobrać je do pamięci smartfona i uniknąć w ten sposób czekania aż się one każdorazowo załadują. Mimo to na liście swoich zadań „po sezonie” mam pozycję, która przypomni mi o tym, żeby przyjrzeć się temu ponownie.

Gdy upload jest skończony, a galeria wizualnie dopracowana (można bowiem nawet wskazać, która część zdjęcia nagłówkowego jest naistotniejsza, żeby serwis wiedział jak skadrować je dla użytkowników mobilnych), kopiuję link i …nie, nie wysyłam go tak po prostu. Ale o tym będzie już we wspomnianym tekście o slideshow.

Zadania po wysłaniu zdjęć klientom

Po wysłaniu zdjęć parze, przenoszę katalog z nimi do folderu ready, gdzie oczekują kolejnych kroków. Jednym z nich jest wybranie moich ulubionych zdjęć z tego zestawu (poprzez oznaczenie ich etykietą w kolorze żółtym) i umieszczenie ich w kolekcji synchronizowanej z Creative Cloud — to jeden z plusów posiadania aktywnej subskrypcji Adobe. Pozwala mi to na wygenerowanie linku do galerii i przesłanie go parze celem uzyskania zgody na publikację ich w mediach społecznościowych oraz na blogu (bo choć w umowie mam zapis, mówiący o tym, że wyrażają zgodę, to bardzo zależy mi na tym, żeby nie umieszczać żadnego zdjęcia, z którym mogliby poczuć się niekomfortowo i zawsze szanuję ich decyzje).

Wspomniałem wyżej o żółtej etykiecie — to jest dla mnie znak, że te zdjęcia oczekują na zgodę pary na ich publikację. Po otrzymaniu odpowiedzi, fotografie odrzucone przez nich oznaczam na czerwono, a pozostałe żółte zamieniam na zielone. To przydaje mi się nie tylko teraz, na etapie wyboru zdjęć do publikacji na blogu czy w mediach społecznościowych, ale także później do jakichś większych publikacji (podsumowanie roku, portfolio, oferty), gdzie od razu widzę czy dane zdjęcia mogę pokazywać innym. I skoro przy kolorach jesteśmy, to dodam, że funkcjonuje u mnie jeszcze etykieta fioletowa (która nie ma swojego skrótu klawiszowego w Lightroom, ale z pomocą — jak zawsze w takich przypadkach — przychodzi Keyboard Maestro), którą oznaczam te zdjęcia, które umieściłem już na Instagramie czy Facebooku, dzięki czemu znikają z inteligentnej kolekcji, zawierającej te fotografie, które oczekują na swoją kolej.

Najlepsze zdjęcia z tego zestawu wysłanego parze, oznaczone na zielono — za pomocą kolejnego presetu eksportu — wysyłam także do katalogu w Dropboxie, który w aplikacji Portfolio na iPadzie (tak, używam jej nieprzerwanie przez te wszystkie lata, i to jako główną i jedyną aplikację na homescreen) ustawiony jest jako synchronizowany target (po każdym uruchomieniu aplikacji pobiera nowo dodane zdjęcia do aplikacji).

Kolejnym krokiem jest projekt albumu oraz wydruk odbitek i do tego czasu wszystkie te RAWy znajdują się jeszcze na dysku master — nawet nie dlatego, że ich eksport jest wówczas szybszy niż gdyby były na NASie (bo nie jest), a raczej dlatego, że lubię widzieć w jednym miejscu, które pary są jeszcze „nieukończonymi” projektami.

Na tym etapie zajmuję się także zdjęciami z podkatalogu vendors i po ich obróbce wysyłam je florystkom, planerkom czy zespołom w taki sam sposób jak parze, tj. via Pixieset. Tym, z którymi zdarzyło mi się pracować więcej niż raz, dodaję po prostu nową kolekcję z datą w nazwie (którą już w webowym serwisie Pixieset przesuwam na samą górę, żeby wyświetliła się jako pierwsza), dzięki czemu dany usługodawca ma wszystkie zdjęcia ode mnie w jednym miejscu (co, zaznaczę nieskromnie, bardzo sobie chwalą).

W tak zwanym międzyczasie zajmuję się opisaniem tego zestawu fotografii słowami kluczowymi. Wiem, że wielu fotografów tego nie robi, bo nie znajduje na to czasu lub w ogóle nie widzi w tym sensu. I nawet jestem w stanie to zrozumieć. Dla mnie ma to jednak duże znaczenie i zawsze staram się znajdować czas na ten etap i go nie lekceważyć. Dlaczego to robię i co mi to daje? Przede wszystkim pozwala później na filtrowanie całej zawartości katalogu na mnóstwo różnych sposobów, np. pokaż mi wszystkie cztero- i wyżej gwiazdkowe zdjęcia plenerowe wykonane w Winnym Dworku po 2016 roku, albo znajdź wszystkie portrety pana Młodego wykonane w dniu ślubu, albo wyświetl wszystkie ślubne bukiety. Używam tego każdorazowo, tworząc oferty na kolejny rok czy ozdabiając artykuły na stronie fotografiami (mam tu na myśli te teksty, które nie są dostępne dla wszystkich, a które wysyłam parze na różnych etapach korespondencji z nimi). Czasem przydaje się to podczas spotkań, kiedy para pyta czy mogę pokazać im zdjęcia z danego kościoła lub czy mogą zobaczyć jak wychodzą portrety rodzinne w danym miejscu we wrześniu, gdy będziemy mieli na nie tylko chwilę przed zachodem słońca.

Ze względu na fakt, że robię to od lat, otagowanie całego reportażu zajmuje mi bardzo mało czasu, głównie dlatego, że mam przygotowaną — na bieżąco aktualizowaną — listę tagów w osobnym dokumencie, zawsze otwartym obok. Traktuję ją jako swego rodzaju podpowiedź do tego, czego powinienem wyszukiwać w danym reportażu, a że staram się to robić możliwie szybko po obróbce, to jeszcze jego chronologia jest świeża w mojej pamięci, więc i ten proces trwa krótko.

Również na tym etapie mogę już ręcznie usunąć kopię, wykonaną w procesie importu, umieszczoną na NASie w katalogu /backup/importbackup/dataimportu/ — skoro udało mi się obrobić i wysłać parze zdjęcia, to uznaję, że to nie będzie mi już potrzebne.

Archiwizowanie

Dopiero gdy wszystko powyższe jest gotowe, przenoszę je do archiwum, znajdującego się na NASie:

Nie mam żadnego limitu czasu, przez jaki przechowuję te RAWy u siebie i nie sądzę, żebym kiedykolwiek taki wprowadził. Mam w tym miejscu wszystkie swoje zdjęcia i choć szanse są niewielkie, że kiedyś do nich wrócę i np. obrobię je ponownie (choć dwukrotnie zdarzyła mi się taka sytuacja), to lubię świadomość, że jeśli będę chciał je kiedyś użyć, to nie tylko mogę, ale i mam możliwość dopasowania ich do być może większego zestawu.

Zdjęcia prywatne — organizacja

Na ile powyższy proces różniłby się, gdyby chodziło o moje prywatne fotografie? Do momentu publikacji nieznacznie; selekcja i obróbka jest bardzo podoba, tagowanie odbywa się wcześniej, ale oczywiście, własnych zdjęć nie wysyłam sobie via Pixieset. Eksportuję je ręcznie do katalogu latest na dysku trunk, tak jak wspomniałem na początku tekstu. Ten katalog pełni trzy funkcje; to stamtąd ręcznie importuję je do systemowej aplikacji Photos, aplikacja Flickr Uploadr monitoruje właśnie ten folder i jego zawartość wysyła jako kopię do Flickr (choć jak pisałem w „à propos piątku #071” — już pewnie niedługo), a Hazel na bieżąco usuwa z tego folderu wszystkie zdjęcia dodanego do niego więcej niż tydzień temu:

To właśnie wprowadzenie aplikacji Photos, a właściwie iCloud Photo Library zmieniło u mnie najwięcej w kwestii fotografii prywatnych, bo spełniło prawie wszystkie moje marzenia o dostępie do tych zdjęć z każdego urządzenia w możliwie prosty sposób.

Gdy przypominam sobie ile działań musiałem kiedyś wykonać, żeby mieć pewność, że mam przy sobie (tj. na iPadzie i iPhone’ie) wybrany zestaw ostatnich fotografii, to bardzo doceniam to, co mamy dziś, choć — oczywiście — jest kilka rzeczy, do których nadal można się przyczepić. Otóż, każde zdjęcie umieszczone w iCloud Photo Library rzeczywiście bardzo szybko pojawia się na pozostałych urządzeniach, choć najczęściej w formie miniaturki. Widać je, ale dopiero po tapnięciu na nie, zostanie ono pobrane. Życzyłbym sobie (i powtarzam to od początku istnienia iCloud Photo Library) możliwości ustawienia w preferencjach, żeby to pobieranie odbywało się w tle (gdy np. poziom energii w baterii jest powyżej 50% i telefon/tablet jest podłączony do Wi-Fi) oraz — co chyba ważniejsze — opcji wyznaczenia części przestrzeni dyskowej w urządzeniu iOS na lokalnie przechowywane zdjęcia w pełnej rozdzielczości. Już tłumaczę w czym rzecz; mam iPhone’a 128 GB i iPada 256 GB — każdy z nich ma wolne mniej więcej połowę pamięci, a mimo to bardzo często się zdarza, że zdjęcie, które oglądałem dzień lub dwa wcześniej (które zostało pobrane w pełnej rozdzielczości i miałem możliwość jego przybliżania), dziś wymaga kolejnego pobrania. I nie rozumiem dlaczego zostało ono w międzyczasie usunięte. Gdyby więc istniała opcja typu: „zarezerwuj sobie 15 GB przestrzeni i przechowuj tam lokalnie wszystkie ostatnio importowane i oglądane zdjęcia”. Mając iPada z LTE jest to dla mnie problemem mniejszym niż kiedyś, ale jednak wciąż zdarza się, że pokazuję komuś zdjęcie w miejscu z bardzo słabym zasięgiem i musimy czekać. W sytuacjach, w których wiem, że to może nastąpić (a nie dotyczą one zdjęć ślubnych, które przechowuję lokalnie w aplikacji Portfolio), obchodzę system, uruchamiając wcześniej systemowy slideshow. Ta operacja wymaga posiadania zdjęć w pamięci, więc musi je wcześniej pobrać. Bo, oczywiście, opcji zaznaczenia wielu zdjęć i pobrania ich też nie ma — jest tylko globalnie ustawiana opcja pobierania wszystkich oryginałów, ale mając 200 GB zdjęć w iCloud Photo Library trochę boję się ją włączać, z obawy o zajęcie całego dostępnego miejsca na urządzeniu.

Brakuje mi też możliwości utworzenia biblioteki rodzinnej, zwłaszcza, że coś takiego jak Family Sharing istnieje u Apple od dawna i pozwala nawet na współdzielenie przestrzeni iCloud Drive, więc czemu nie biblioteki Photos?

Przyczepiłbym się też do braku inteligentnych albumów (których jestem wielkim fanem) na iOS czy braku możliwości tworzenia folderów na iOS, ale żeby jednak nie kończyć tego tekstu narzekaniem, chcę wyrazić swój ogromny zachwyt nad shared albums, czyli albumami, które można współdzielić z innymi użytkownikami iOS. Odkąd urodził nam się synek jest to jedyny sposób, w jaki dzielimy się jego fotografiami z jego dziadkami. Działa to szybko, sprawnie i – z mojego, niemałego doświadczenia (prawie 3 lata i 1795 zdjęć) zawsze można na tym polegać. Uwielbiam to rozwiązanie.

Podsumowanie

Jak wspomniałem na początku, mój workflow ewoluował przez lata, lecz w ciągu ostatnich dwóch nie zmienił się prawie w ogóle. Prawdę mówiąc, nie wiem co więcej mógłbym tu zmienić lub usprawnić („usprawnić” możnaby było co najmniej kilka kroków, ale żeby wciąż było „po mojemu” to już niewiele), ani jak kolejne lata, nowe sprzęty czy programowo-chmurowe rozwiązania technologiczne mogłyby tu pomóc (choć z pewnością nadal będę się temu przyglądał, sprawdzał i raportował tutaj). Wierzę więc, że znaleźliście tu choćby jedną rzecz, którą możecie wdrożyć u siebie, a gdybyście mieli jakieś pytania — pytajcie śmiało, po to tu jestem.

workflowdla fotografówdarmowe

dyskusja