
à propos piątku #147
spis tresci
Gdy pomyślę, ile czasu minęło od publikacji ostatniego wydania „à propos piątku”, jest mi wstyd. Gdy dodam do tego, ile razy w międzyczasie zabierałem się do tego, żeby wypełnić Wam (ale i trochę sobie, przecież) kolejny numer, robi mi się wręcz niedobrze. Nie wydarzyło się jednak nic, co — samo w sobie — usprawieliwiałoby taki stan rzeczy, ani nic, co mogłoby stać się przedmiotem czyichkolwiek zmartwień. Ot, jak prawdopobnie każde z Was staram się żonglować swoimi zobowiązaniami i wieloma rolami, jakie pełnię w swoim życiu i czasem — z nieskrywanym żalem — orientuję się, że nie sposób utrzymywać progres w każdej z nich jednocześnie.
Dziś jednak moim priorytetem jest 147. wydanie cyklu, który sam lubię od lat i, do treści którego samemu zdarza mi się czasem wracać. Rozkładam więc zebrane w ostatnich miesiącach notatki, włączam odpowiednią muzykę w tle i zabieram się do pisania. Wiem już teraz, że to wydanie będzie dość unikalne, bo w dużej mierze będzie poświęcone — jak to się teraz mówi — konsumpcji treści.
Nie opowiem Wam więc o kolejnym Way Up North w Berlinie, w którym miałem okazję uczesniczyć (i spędzić sporo czasu z ludźmi, których niejednokrotnie uważałem za swoich idoli), ani o swoich wakacjach w ciepłym zakątku świata, do którego wybraliśmy się całą rodziną, ani o bardzo ciekawym zleceniu, jakiego (początkowo wspólnie z przyjacielem, a teraz już samodzielnie) ostatnio się podjąłem (które początkowo miało zająć dwa dni zdjęciowe, a zajęło już siedem i jeszcze co najmniej dwa przede mną — co mocno zaburzyło harmonogram moich działań, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że każdy dzień zdjęciowy to praktycznie dwa dni spędzone później przed komputerem) ani że miałem przy tym okazję poznać Kamilę Kalińczak, o której pisałem tu równo 4 lata temu w à propos piątku #125. Pewnie nie odpowiem też na pytania, jakie spływały od Was w międzyczasie; co sądzę o nowym GFX 100RF, czy rozważam zmianę swojego Canon R3 na R1, czy podoba mi się Aeropress Premium oraz monumentalne (zadawane głównie przez tych, którzy dostrzegli dopisek w stopce tej strony), dlaczego do dziś w żaden sposób nie odniosłem się do „rewolucji AI”.
I żeby nie było niejasności; nie opowiem teraz, bo może za jakiś czas wrócę do tego wszystkiego. Dziś jednak z przyjemnością opowiem Wam o wszystkim, co przeczytałem, obejrzałem i przesłuchałem w ostatnich miesiącach. A właściwie wszystkim, co odcisnęło we mnie swój ślad i zostało ze mną na dłużej, licząc, że być może niektóre z tych rzeczy zostaną z niektórymi z Was.
Offscreen do wzięcia
Zanim jednak przejdę do tego wszystkiego, mam dla Was małe ogłoszenie. Część z Was może pamiętać, że przez lata zachwycałem się magazynami Offscreen, których podtytuł brzmiał: „The Human Side of Technology”. Ich treść często była mi bardzo bliska, formę uwielbiałem (rozmiar, papier, sposób integracji „reklam” w magazynie — wszystko!) i zazdrościłem Kaiowi Brachowi — niezależnemu wydawcy — samej idei, bo publikowanie czegoś, co jednak można chwycić do ręki i z czym można usiąść w fotelu, niezmiennie jest moim marzeniem.
Offscreen był wydawany 2-3 razy do roku, a obecnie ma bliżej niezdefiniowaną przerwę (poCOVIDowe wzrosty kosztów uniemożliwiły opłacalność tego przedsięwzięcia). Tak się jednak złożyło, że od lat śledzę Kaia w różnych zakątkach internetu i choć napisanie, że się znamy, byłoby pewnie sporym nadużyciem, to jednak dowiedziałem się, że w berlińskim magazynie ma on jeszcze zapasy numerów archiwalnych, które jest w stanie odstąpić. Wspomniałem mu więc o społeczności, jaka zebrała się wokół powoli.blog, dogadaliśmy się i w ten sposób stałem się właścicielem ponad 50 egzemplarzy sześciu ostatnich numerów:

Swoje kopie tych wydań miałem już wcześniej (brakuje mi chyba tylko #3, żeby mieć komplet), więc te są dla Was. Chętnym wyślę paczkomatem wybrane numery (tu możecie zobaczyć, co jest w każdym z nich), a Wy zwrócicie mi wyłącznie za przesyłkę. Ciężko mi określić jak wielu z Was będzie chętnych na taką transakcję (nawet jeśli wydaje się ona raczej korzystna, biorąc pod uwagę, że te magazyny nadal można kupić po 83,00 zł), więc może umówmy się tak; napiszcie w komentarzu listę numerów, które Was interesują, w kolejności od najbardziej do najmniej pożądanego (np. 24, 19, 20, 21, 22, 23). Gdy zbiorę zgłoszenia, rozdzielę je możliwie najlepiej — tak, by jak najwięcej osób dostało to, na czym im zależy. I, oczywiście, kolejność zgłoszeń nie ma znaczenia. Kto jak kto, ale ja nie zamierzam nikogo ukarać za brak włączonych powiadomień.
Przesłuchałem i polecam
W odróżnieniu od swojej żony, która uważa, że poznała już całą muzykę, jaką powinna znać w swoim życiu, sam nieustannie poznaję nowych wykonawców, sięgam po nowe albumy czy wsłuchuję się w nieznane mi wcześniej gatunki. Wiecie o tym dobrze, bo przecież sekcje „przesłuchałem i polecam” są często bardzo bogate. Niektóre z rzeczy, które poznaję, są ze mną tylko na chwilę, inne zostają na dłużej, ale czegoś takiego, co wydarzyło się ostatniej zimy, nie przeżyłem od co najmniej kilku lat. Wspominałem już nie raz, że nie mam szczęścia do algorytmów — Spotify jeszcze czasem rzeczywiście podpowie coś, czego nie znałem, a co polubiłem, ale Apple Music (z całą historią słuchania mojej przepastnej biblioteki jeszcze z czasów wczesnego iTunes) ma niewiarygodnie niską skuteczność swoich rekomendacji. Moim najlepszym algorytmem są więc ludzie; ci, z którymi jeżdżę na koncerty, ci, z którymi wymieniam się informacjami o zapowiedziach albumów i ci, którzy polecają rzeczy, o których wiedzą, że mają szansę mi się spodobać.
Yana — Daydreamer
I niewątpliwie najlepszym z tych ludzi w tej materii jest Jakub Baran, którego część z Was może znać z czasów, w których jeszcze nagrywał podcasty. 3 stycznia tego roku dostałem od niego taką oto wiadomość:

Yana? Z Gdańska? Nic mi to nie mówiło. Przesłuchałem polecony przez Kubę album „Solace”, który istotnie był świetny, ale po skończeniu odsłuchu sprawdziłem, co jeszcze nagrała Joanna Bieńkowska (ukrywająca się pod pseudonimem Yana) i zobaczyłem album „Daydreamer”. I tytuł, i okładka (przepiękna!) skusiły mnie do tego, żeby zostać przed głośnikami dłużej niż planowałem. I, moi drodzy, przepadłem. Absolutnie, dogłębnie i z kretesem.
Ten album jest muzyczną opowieścią artystki o pewnych etapach jej życia lub ludzkiego życia w ogóle. Słuchając go, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to jednak też opowieść o moim życiu. O drodze, którą sam przeszedłem. Bez żadnego wysiłku potrafiłem przyporządkować każdy utwór konkretnemu fragmentowi mojej własnej historii. Oczywistym jest, że pewnie to sobie dopowiadam, bo przecież każdy mógłby napisać coś takiego o zupełnie innym albumie. Mnie spotkało to jednak w tym „Marzycielu” i czuję, że zostanie on ze mną na zawsze. Już dawno bowiem żadnemu artyście nie udało się dotknąć mnie tak głęboko, jak zrobiła to Yana. Hania Rani kilka lat zrobiła coś zbliżonego, Ólafur Arnalds kilkanaście lat wcześniej również, ale z dzisiejszej perspektywy uważam, że to właśnie Yanie udało się zajrzeć najgłębiej. Na tyle, że nawet teraz, gdy to piszę i słucham tego albumu w tle, co chwilę robię nienaturalnie długą przerwę, bo wsłuchuję się w te dźwięki, które znam tak dobrze i, które — mam wrażenie — tak dobrze znają mnie…
Nikt pewnie nie będzie zaskoczony, że już kilka dni po wiadomości od Kuby odesłałem mu takie zdjęcie:

Od tamtego czasu żaden Apple Music, Spotify czy nawet last.fm nie były w stanie zliczyć, ile razy przesłuchałem ten album. Może to i dobrze, bo pewnie byłoby mi trochę wstyd wyjawić tę wartość przed Wami.
Nie mogę jednak przejść do kolejnych akapitów, jakimi chciałbym się z Wami podzielić bez opisu, czym jej muzyka jest. Lub chociaż próby czegoś takiego. Przychodzi mi to jednak z niemałym trudem, bo choć opisałem Wam przez lata dziesiątki albumów, to jej muzykę znacznie bardziej odczuwam, niż rozumiem, a to o wiele trudniej ubrać w słowa.
Bo jak właściwie opisać coś, co znacznie bardziej się czuje, niż wie? Co bardziej się współprzeżywa, niż analizuje? I co w teorii jest dla Ciebie nowe, a jakby znane od zawsze (déjà entendu od pierwszych dźwięków)? Nie zliczę, ile momentów na tej płycie brzmi jak wspomnienie czegoś, co wydarzyło się kiedyś w moum życiu, choć przecież wiem, że tych melodii nie słyszałem nigdy wcześniej.
Dodam nawet więcej, mając nadzieję, że tym wtrąceniem niczego nikomu nie zepsuję. Otóż cały album opiera się o fortapian, smyczki i odrobinę elektroniki. I gdy słuchałem go pierwszy raz, po kilkudziesięciu sekundach ostatniego utworu na płycie, pomyślałem — „o, w tym wybrzmiewa wyraźny rytm, tu — wyjątkowo — przydałaby się perkusja” i DOKŁADNIE w tym samym momencie usłyszałem pierwsze uderzenie tejże! (I gdybym używał emoji w swoich tekstach, to wybuchający mózg pojawiłby się właśnie tutaj). Ponownie; déjà entendu. W tamtej chwili — z jeszcze większą siłą — zrozumiałem wyjątkowość tego albumu.
Muzyka Yany momentami przypomina to, co tworzą (opisani tu wielokrotnie) Ólafur Arnalds i Hania Rani — ale tylko pozornie. W warstwie brzmieniowej są tu podobne środki: fortepian, delikatna elektronika, smyczki, przestrzeń. Ale mam wrażenie, że każde z nich mówi innym językiem, mimo że czasem używają tych samych słów.
Yana idzie chyba jeszcze dalej w stronę minimalizmu. Jej muzyka nie tyle opowiada historię, co stwarza przestrzeń do jej przeżywania. To dźwięki, które nie narzucają się, ale pozwalają na introspekcję. W tym sensie „Daydreamer” jest jak lustro — odbija to, co w nas, nie dodając niczego od siebie.
Zwykle, gdy piszę o muzyce, mam wrażenie, że ją rozumiem. W przypadku „Daydreamera” mam wrażenie, że jest odwrotnie — to płyta, która rozumie mnie.
I choć wiem, że wielu osobom powyższe zdanie może wydać się pozbawionym sensu, to uważam też, że jeżeli trafisz na tę płytę w dobrym momencie (albo właśnie: w trudnym), to może się okazać, że nie potrzebujesz niczego więcej.
I jak to w obecnych czasach bywa, zacząłem śledzić tę artystkę w mediach społecznościowych. Wymieniliśmy kilkanaście wiadomości (taka korzyść z korespondowania z artystką, która jest jeszcze na tyle nieznana, że jest w stanie odpisywać na wiadomości na Instagramie), dowiedziałem się o nowej płycie („The Light Between Us”, będącej bardzo ciekawym projektem zrealizowanym wspólnie z malezyjską malarką, Sylvią Ong) oraz o planowanych koncertach. Niezwłocznie kupiłem bilet na najwcześniejszy z nich (za 40 zł…!) i wspólnie z Kubą wybraliśmy się do Wrocławia.
Byliśmy jednymi z pierwszych osób, które wpuszczono na salę. Nie była ona duża, a miejsca nienumerowane, więc wygodnie usadowiliśmy się w pierwszym rzędzie (przyjemnie oddalonym od sceny) na samym jego środku. Siedząc zaledwie kilka kroków od Yany, Marii Szagżdowicz (wiolonczelistki) i Karoliny Gutowskiej (skrzypaczki), niejednokrotnie miałem wrażenie, że grają one wyłącznie dla mnie (to pewnie moje ego, wiem). I mimo że siedziałem tam pełen ekscytacji, a chwilami nawet wzruszenia (tak, płakałem przy Tender, nic na to nie poradzę), udało mi się zrobić kilka zdjęć, bo swojego wiernego kompana i tym razem miałem przy sobie, a zależało mi na tym, żeby zapamiętać nie tylko dźwięki, ale i światło, i proporcje tej sali, i tę niewielką przestrzeń pomiędzy mną a nimi:




(Wszystkie powyższe zostały wykonane z miejsca, w którym siedziałem, więc pewnie możecie wyobrazić sobie mój entuzjazm).
Sam koncert był wspaniały i z pewnością zapamiętam go na bardzo długo. Skromność artystki była niezwykle urzekająca; miało się wrażenie, jakby ona sama nie była jeszcze świadoma lub pewna swojego ogromnego talentu i doskonałego wyczucia w łączeniu analogowych instrumentów z elektronicznymi brzmieniami.
Po koncercie Yana wyszła, żeby podpisać płyty. Nas, czekających, nie było wielu, więc była chwila, żeby porozmawiać. Udało mi się powiedzieć, jak wielki wpływ na mnie miał jej „Daydreamer” (nie sądzę, żebym był pierwszą osobą, która powiedziała jej coś podobnego i nie chcę sobie dopowiadać rzeczy, które zobaczyłem w jej oczach, ale dla mnie był to wyjątkowy moment) oraz zdobyć podpis na obu płytach, które ze sobą przywiozłem:

Niedługo potem ukazało się nagranie video jej koncertu z warszawskich Łazienek, więc tym, którzy nie mieli okazji usłyszeć Yany na żywo, polecam zarezerwować sobie 25 minut na obejrzenie i posłuchanie tego:
W międzyczasie odkryłem, że „Daydreamer” miał swoją premierę w dniu, w którym — wpatrując się w ocean — samotnie spacerowałem po Lizbonie, która i Yanie wydaje się bardzo bliska (w styczniu koncertowała tam aż trzykrotnie) — pomyślałem wtedy (po raz kolejny), że wszechświat to jednak niezwykle ciekawy twór.
Phi-Psonics — Expanding to One
Jeśli nie pomijasz sekcji „przesłuchałem i polecam” w „à propos piątku”, to prawdopodobnie nie będzie dla Ciebie żadnym zaskoczeniem, że polubiłem kolejną płytę wydaną przez wytwórnię Gondwana Records. Choć dla mnie było.
Nie przeczę; Matthew Halsall — właściciel rzeczonej wytwórni — ma znakomity gust (tak się mówi, gdy ktoś ma gust zbliżony do osoby, która wyraża taką opinię, prawda?) i od lat zasłuchuję się w tym, co wydaje. A jednak wcześniejsze dokonania zespołu Phi-Psonics omijałem, bez żadnego szczególnego powodu (no, może fakt, że artyści pochodzą ze Stanów Zjednoczonych, jakoś mnie wzbraniał, bo muzycznie bywa tam różnie). Ich najnowszy album jakoś się o sobie przypominał, tu i ówdzie (tak, tak, algorytmy…).
Włączyłem go, żeby przesłuchać go w całości, ale w tle, podczas czytania książki (o niej więcej w dalszej części „à propos piątku”). I raz po raz orientowałem się, że przestawałem śledzić fabułę, a zamiast tego wsłuchiwałem się w dźwięki instrumentów. Tych ostatnich jest tu zresztą niemało; kontrabas, saksofon, flet, gitara, Wurlitzer, perkusja, harfa. A to wszystko nagrywane na żywo podczas kilku kameralnych sesji w sklepie płytowym w Pasadenie. Zobaczcie sami, jak to wyglądało:
Mimo rozbudowanego składu to wszystko brzmi dla mnie bardzo lekko i oszczędnie. I wiem, że pewnie w tej metaforze w dużej mierze pomagała mi czytana wówczas książka czy (powtórnie!) obejrzany wcześniej film (o nim też poniżej), ale na myśl przychodziło mi japońskie komorebi — tłumaczone jako światło słoneczne sączące się przez poruszne wiatrem korony drzew. Taki cichy taniec światła i cienia. Właśnie tym jest dla mnie „Expanding to One”. I bez wątpienia jest też moim „albumem maja 2025”, bo okazało się, że takiego światła słonecznego bardzo potrzebowałem tej wiosny, która do życia budziła się tak bardzo nieśmiało.

I tak, ponownie przepadłem — winyl zamówiłem gdzieś między trzecim a czwartym odsłuchem.
PS I nie potrafię nie uśmiechnąć się pod nosem za każdym razem, gdy słyszę początek utworu „Discovery”, z tym charakterystycznym nawiązaniem do „Acknowledgement” Johna Coltrane’a. Co za piękny ukłon, a jednocześnie — jak to pięknie jest osadzone w tej ichnej, współczesnej przestrzeni. Oj, nie doceniłem Phi-Psonics…
Swell Season — Forward
O Glenie Hansardzie rozpisałem się już w „à propos piątku” #144, więc nie będę marnował Waszego czasu na moje powtarzanie się. Nadmienię jednak, że w ostatnich miesiącach Glen i Marketá — artystycznie — wrócili do siebie i nagrali kolejny wspólny album, który miałem okazję usłyszeć na żywo podczas majowego koncertu w warszawskiej Stodole.

(Tak, znów siedzieliśmy na środku balkonu i tak, znów musiałem zostawić aparat w depozycie, i tak, to znów jedyne zdjęcie z telefonu, jakie mam)
I ponownie było wspaniale. Na bardzo wielu poziomach.

I tak, płytę kupiłem jeszcze zanim koncert się zaczął (i bardzo dobrze, że się zdecydowałem, bo okazało się, że w części trasy poprzedzającej nasz koncert wyprzedali je prawie wszystkie — po mojej zostało raptem osiem sztuk). Posiadanie jej i pierwsze odsłuchy były bardzo ciekawym doświadczeniem, bo swoją oficjalną premierę płyta „Forward” ma dopiero 13 lipca, a ja mogę słuchać jej do woli w tych poprzedzających tygodniach. Taka — wiecie — odwrotność powszechności streamingowych dóbr. W świecie, gdzie wszystko jest wszędzie i dla wszystkich od razu, ten drobny przywilej bycia „przed premierą” był nieoczekiwanie intymny.
Możdżer Danielsson Fresco — The Time
Niemal równe 5 lat temu opisałem tu album The Time trio Leszka Możdżera, Larsa Danielssona i Zohara Fresco. Zajrzałem do tego opisu kilka dni temu i ku swojemu zaskoczeniu już wtedy wspomniałem tam:
„I przy okazji; album ten został wydany kiedyś na winylu w limitowanej edycji 1000 sztuk. Kosztował bodajże 120 zł. Nie mając gramofonu, nie kupiłem. Teraz, gdy pojawia się już na jakichś aukcjach, najczęściej kosztuje ok. 600, czasem 700 zł…”
W ciągu tych ostatnich kilku lat (i pędzącej inflacji) kwoty te wzrosły do ponad 1000 zł. Wiem, bo obserwowałem te z rzadka pojawiające się ogłoszenia (kto by w ogóle chciał sprzedać taką płytę…?). Ale właśnie kilka dni temu w ulubionych wynikach wyszukiwań serwisu Allegro ni stąd, ni zowąd, pojawiło mi się kilkadziesiąt ogłoszeń tej właśnie płyty. Za 225 zł każda. To dostępna w przedsprzedaży reedycja tego wyjątkowego albumu. I znów ograniczona do 1000 ręcznie numerowanych egzemplarzy.

Oj, dawno nie zamówiłem niczego równie szybko. Pewnie dopiero w następnym wydaniu poinformuję, czy było warto, ale już teraz mam pewne podejrzenia (choć tak naprawdę już dotarła i jest to prawdopodobnie najlepiej brzmiąca płyta, jaką mam).
Obejrzałem i polecam
Jako że czas w roku sprzyja nadrabianiu zaległości we wszystkim tym, co można obejrzeć czy przeczytać (czuć w tym miejscu, że pisałem to już w styczniu?), zdecydowałem, że podzielę się zarówno tym, co zobaczyłem ostatnio, jak i tymi rzeczami, które obejrzałem w ostatnim roku, a które wcześniej się tu nie pojawiły.
Normal People
Zacznę od serialu, który powinienem był obejrzeć już dawno. Dawno-dawno. Jeśli dobrze pamiętam, po raz pierwszy polecił mi go kolega Tomek (👋🏻), który zrobił to bodajże cztery lata temu (nie przesadzam). Potem jeszcze kilka osób o nim wspomniało, ale nie wiedzieć czemu, ignorowałem te rekomendacje. Jeśli nie widzieliście tego 12-odcinkowego arcydzieła, to — dobrze Wam radzę — nie popełniajcie mojego błędu. I skoro już zdradziłem, co o nim myślę, to dla jasności dodam; tak, to było najlepsze 6 godzin, jakie spędziłem przed ekranem w ostatnich miesiącach. Powiem więcej; „Normalni ludzie” zauroczyli mnie tak bardzo, że zdecydowałem się dawkować sobie ten serial (po jednym odcinku dziennie), żeby odpowiednio go doświadczyć.

Jeśli wcześniej nic o nim nie słyszeliście, to pozwólcie, że powiem choć odrobinę: opowiada on o dwojgu młodych ludzi z małego irlandzkiego miasteczka i ich skomplikowanej relacji. I „opowiada” jest tu słowem-kluczem, bo sposób, w jaki to robi — skupiając się na ich uczuciach, na trudnościach w komunikacji, na różnicach społecznych i przynależności do grup, a nawet na zdrowiu psychicznym — jest tym, co urzekło mnie tutaj najbardziej. A jeśli dodać do tego piękne zdjęcia (sposób nakręcenia scen intymnych to mistrzostwo), znakomitą muzykę (wiele z utworów ze ścieżki dźwiękowej możecie już znać, jeśli kiedykolwiek odtwarzaliście płyty, które tu polecałem) i absolutnie wspaniałą grę aktorską, to nikomu nie powinno być potrzebne nic więcej.
Drugiego czy trzeciego dnia sprawdziłem, że scenariusz serialu oparty jest na powieści autorstwa Sally Rooney i chyba mam zadatki na psychofana, bo po skończeniu ostatniego odcinka, zamówiłem cztery jej książki, z czego trzy („Beautiful World, Where Are You?”, „Conversations with Friends” i „Normal People”) przeczytałem na przestrzeni kilkunastu dni. Nie jest to może coś, co zwykle tu polecam, więc raczej się wstrzymam, aczkolwiek muszę nadmienić, że jest w jej stylu pisania coś, co bardzo mi się podoba (choć — żeby być bardziej precyzyjnym — styl to jedno, ale refleksyjność bohaterów na pewno ma w tym swój udział).

I nie wiem, jak często zdarza Wam się wracać do już obejrzanych seriali (zwłaszcza w dobie łatwego dostępu do wręcz niezliczonej ilości nieobejrzanych tytułów), ale mi nigdy (do filmów owszem, wiadomo, ale w tej chwili nie przychodzi mi na myśl żaden serial, który obejrzałbym więcej niż raz — może poza „Friends”, ale to zupełnie inna kategoria i inne przyczyny takiego stanu rzeczy). A w „Normal People” obejrzę pewnie jeszcze nie raz. I już nie mogę się doczekać tego kolejnego seansu.
Perfect Days
W ubiegłym roku obejrzałem niewiele filmów (szacowałbym 8-10) i jeszcze mniej seriali, ale przez to, że bardzo skrupulatnie podchodziłem do wyboru tego, co obejrzę (a właściwie: na co się wybiorę — bo prawie każdy z filmów pełnometrażowych widziałem w kinie), oglądałem tylko naprawdę dobre rzeczy. Pierwszym z nich był film „Perfect Days” Wima Wendersa, którego obejrzenie przez współczesnego widza może być sporym wyzwaniem. Ujęcia są długie, akcja (jeśli tak można nazwać, to, co dzieje się na ekranie) niespieszna, dialogów niewiele. To film, który milczy, ale w taki sposób, że chce się go słuchać. Ba, że nie można się od niego oderwać. Pod warunkiem że ów współczesny widz będzie potrafił się zatrzymać, żeby to wszystko dostrzec.
(Osoby, które znają moją żonę, wiedzą, że to, co powyżej jest równoznaczne z jej wizją piekła, więc tak, ten film widziałem sam).
I choć to film pełen ciszy, jest jednocześnie bardzo „nasycony” obrazem. Wenders, razem z operatorem Franzem Lustigiem, bardzo uważnie dobierają kadry, starając się pokazać rzeczy, takimi, jakie są, w sposób, w jaki patrzy na nie główny bohater (a przy okazji pewnie zainspirują niejednego fotografa do szukania takich fragmentów w ich własnej rzeczywistości).

Hirayama — główny bohater filmu — jest samotnym mężczyzną w średnim wieku, który na co dzień zajmuje się czyszczeniem toalet publicznych w Tokio. I jest to bohater dość niezwykły, bo większość filmów, które zdarza mi się oglądać, opowiada o ludziach w drodze (zarówno metaforycznie, jak i dosłownie). Szukają sensu, miłości, czasem siebie. A Hirayama nie szuka. Nie musi. Jest uosobieniem życia, które nie potrzebuje spektakularnych sukcesów czy nawet żadnych celów, by mieć sens.
Jego dni są przewidywalne, ale w tej powtarzalności jest coś kojącego. Towarzyszą mu w tym kasety z muzyką Lou Reeda, Patti Smith, The Animals i to ona często mówi tu więcej niż same dialogi (utwór „Perfect Day” w jednym z momentów ścieżki dźwiękowej odbieram właśnie jako skromną pochwałę prostego istnienia).

Jest to jednak film o samotności, ale nie takiej dramatycznej, tylko codziennej, zwykłej, takiej, którą można oswoić. O rytmie, który się nie zmienia, ale daje poczucie sensu. O przeszłości, do której się nie wraca. Hirayama nosi coś w sobie — może stratę, może decyzję — ale wydaje się z tym pogodzony. Melancholia, która się tu pojawia, nie wynika z żalu, tylko uważności właśnie. To nie jest smutek, tylko świadomość, że wszystko ma swój czas. Że chwile mijają, więc warto być, gdy trwają. I zatrzymać się w parku, żeby spojrzeć na korony drzew i przekonać się, czym komorebi jest na żywo.

I może to właśnie jest najważniejsze, co mam dziś do powiedzenia: Hirayama nie uczy mnie niczego nowego, ale wyraźnie przypomina, że dobrze jest, kiedy dni układają się w znajomy rytm. Że nie wszystko musi prowadzić do czegoś. Najczęściej wystarczy po prostu być, uważnie i z czułością.
It Ends with Us
(Gdy polecałem ten film znajomym, doszły mnie słuchy, że jest z nim związana jakaś „drama” w Hollywood. Niespecjalnie interesuje mnie to, co się dzieje między celebrytami w tamtym zakątku świata, więc dość stanowczo pozwalam sobie całkowicie zignorować ten fakt. Zwłaszcza że w moim przypadku historia była zupełnie inna).
Z filmem „It Ends with Us” sytuacja była nieco odwrotna. To moja żona sama pojechała na niego do kina, ale po powrocie uznała, że — po pierwsze — chce go zobaczyć jeszcze raz, a po drugie; że i ja powinienem go obejrzeć. Kilka dni później pojechaliśmy więc oboje.
I dość szybko zrozumiałem, dlaczego chciała obejrzeć go ponownie — zresztą, z tego samego powodu i ja wróciłem do niego niedługo później. Bo choć z kina wychodziłem ze ściśniętym żołądkiem, to jednak chciałem wrócić do tego ciężaru emocjonalnego, z jakim należy się tu zmierzyć, żeby później odczuć swego rodzaju lekkość (czy nie na tym polega właśnie filmowe katharsis…?)

Ale od początku. W warstwie narracyjnej bazujący na powieści Colleen Hoover „It Ends with Us”, opowiada historię Lily — młodej kobiety, która próbuje zbudować życie po swojemu, mimo przeszłości, która nie daje o sobie zapomnieć. Choć, jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to szybko stanie się oczywiste, że to raczej opowieść o milionach historii, które nigdy nie zostały wypowiedziane na głos. I o związkach, które wymykają się prostym ocenom.
To jeden z tych obrazów, które bardziej się przeżywa, niż po prostu ogląda. I tych, w których napięcie nie wynika z akcji, tylko z emocji i to po obu stronach ekranu.
Dużą rolę w tym emocjonalnym napięciu odgrywa muzyka. Sporo z utworów użytych w ścieżce dźwiękowej znałem już wcześniej, ale tutaj — jak to zwykle dzieje się w filmie — nabrały nowej warstwy znaczeniowej (przy okazji ubogacając dany utwór w późniejszych odsłuchach). Akustyczna wersja utworu „Love The Hell Out of You” Lewisa Capaldiego już nigdy zabrzmi dla mnie tak samo, jak wcześniej. A te szeptane i melancholijne „Nothing’s Gonna Hurt You Baby” zespołu Cigarettes After Sex czy nawet „Hymn” Rhye są jak emocjonalny dym (to pewnie z tych papierosów…), który unosi się w pomieszczeniu i przywołuje konkretne sceny.
No i rola Blake Lively, którą dotąd znałem raczej z lżejszych wystąpień, całkowicie mnie zachwyciła. Te wszystkie drobne zawahania w głosie, sposób, w jaki jej ciało reagowało jeszcze zanim padały jakieś słowa czy następowały gesty oraz te spojrzenia, które czasem zdradzały więcej, niż scenariusz planował. Bardzo jej uwierzyłem we wszystko, o czym opowiadała.
Nie wiem, czy każdy przeżyje ten film tak samo, ale wiem, że dla tych, którzy pozwolą sobie poczuć – „It Ends with Us” może okazać się doświadczeniem oczyszczającym. Niełatwym, czasem niewygodnym, ale często potrzebnym. Bo czasem trzeba przejść przez emocjonalną ciemność, żeby znów stanąć w świetle.
PS Niedługo po seansie nabyłem kontynuację tej powieści — It Starts with Us — i przeczytałem ją w kilka dni. W trakcie lektury zastanawiałem się, jak te sceny wyglądałyby na ekranie. Czy ma szansę powstać z nich równie dobry film? Do końca książki nie zdecydowałem, ale mam nadzieję, że jeśli producenci zdecydują się spróbować, to że zrobią to z taką samą delikatnością, uważnością i odwagą (żeby nie upraszczać tego, co trudne), z jaką opowiedziano „It Ends with Us”.
We Live In Time
Kolejny na mojej liście jest film, który wydaje się połączeniem obu powyższych. Mamy tu bowiem opowieść o czasie, o ulotności momentów, o byciu tu i teraz, a jednocześnie jest to poruszający dramat przeżywany przez dwie, bardzo autentyczne osoby, zapewniające widzom głębokie zanurzenie się w ich emocjach. Ze swoją refleksyjnością i niemal poetyckim charakterem „We Live in Time” umieściłbym dokładnie w połowie między wcześniej wspomnianymi tytułami.

Film prowadzi nas przez codzienne życie dwojga bohaterów — Almut i Tobiasa, których relacja rozwija się na naszych oczach, ale zaraz potem chronologia zostaje celowo zaburzona (mimo że ponoć wszyscy o tym wiedzieli, ja w kinie byłem mocno zaskoczony). Razem z tą dwójką skaczemy na linii czasu, dowiadując się kolejnych faktów w bardzo nieliniowy sposób. Przypomina to nieco układanie puzzli z fragmentów życia, które z pozoru nie są ze sobą powiązane, a dopiero złożone razem odsłaniają pełnię historii. Ta narracyjna forma w dużej mierze potęguje intensywność emocji — najpierw doświadczamy siły dramatu (skoro nawet zwiastun to zdradzał, to chyba i ja niczego nie spojleruję?), a potem próbuje się ją nam złagodzić momentami pełnymi radości i miłości.

W efekcie „We Live in Time” nie tylko opowiada historię miłości i straty, ale też zachęca do refleksji nad tym, jak sami przeżywamy czas i jakie znaczenie nadajemy drobnym chwilom, które często wydają się nieważne, a które — dość paradoksalnie — stanowią istotę naszego życia.
Stillwater
Kiedyś ktoś z Was na forum zaproponował, żebym umieścił w „à propos piątku” coś w rodzaju „kącika rodzica”. Choć pomysł był trafiony, nigdy nie zdecydowałem się na jego realizację. Gdybym jednak to zrobił, to właśnie „Stillwater” (po polsku „Panda Tafla”) opisałbym tam w pierwszej kolejności. A że dziś piszę o filmach, to dodaję to tutaj, bo może ktoś z Was ma dzieci, a nie zna — i tym samym sporo traci.

„Stillwater” z Apple TV+ to zupełne przeciwieństwo większości bajek dla dzieci, jakie poznałem przez niemal dekadę bycia rodzicem. Podczas gdy większość popularnych tytułów oferuje kilkulatkom szybkie tempo, ciągłe zmiany scen, uproszczone emocje czy banalną fabułę, „Panda Tafla” jest oazą spokoju, wyważenia i refleksji. Każdy odcinek to mała lekcja życia, podana w prosty, ale niebanalny sposób. Bardzo lubię obserwować, jak — kiedyś starszy, a dziś młodszy syn — łączy kropki między opowieścią Pandy (która jest stałym elementem każdego odcinka) a tym, co dzieje się w jej realnym życiu, w którym sąsiaduje z trojgiem — już ludzkiego — rodzeństwa, z których każde ma swoje małe problemy i wątpliwości.
I skoro kilka akapitów wyżej pojawił się japoński zwrot komorebi, to tu nie mogę nie wspomnieć o innym wschodnim koncepcie, jakim jest kintsugi, czyli naprawianie ceramiki laką i złotem, by podkreślić pęknięcia, a nie je ukrywać. Bo tak, jak w naszej kulturze rzeczy zużyte uznaje się za zepsute i warte wymiany, tak w Japonii — za wartościowe dzięki historii, jaką w sobie noszą. To część większej filozofii wabi-sabi, z którą jeśli ktoś miałby ochotę się choć powierzchownie zapoznać, to polecam opracowanie naukowe dr Yuko Sato „Exploring Japanese Art and Aesthetic as Inspiration for Emotionally Durable Design”, które kilka lat temu przesłał mi kolega Jakub 👋🏻, więc dziś ja dzielę się dalej.

Wspominam o tym jednak z innego powodu; gdy (w końcu) przeczytałem ten referat i byłem nim zafascynowany, przy kolacji opowiedziałem swoim chłopcom o „kintsugi” — tej swoistej celebracji historii przedmiotu wszystkimi rysami, pęknięciami i niedoskonałościami. I wtedy mój (wówczas) pięciolatek zapytał: „pamiętasz, jak pozwoliłeś mi obejrzeć Pandę Taflę dziś rano? To oglądałem odcinek właśnie o tym!”.
(Dla zainteresowanych; sezon 2, odcinek 5).
Pomijam już fakt, że stało się to w ciągu jednej doby (wszechświat nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać), ale wtedy zrozumiałem, że to jednak coś więcej niż po prostu bajka i że właśnie to świadczy o jej wyjątkowości.
The Bear, season 04
I choć wspomniałem wcześniej, że w ostatnim czasie nie oglądałem wielu seriali (nawet drugi sezon Andora, którego sam tu polecałem kiedyś, przegapiłem całkowicie), to jednak chcę pokazać Wam zwiastun sezonu, na który czekam bardzo:
(Swoje wrażenia z pierwszego sezonu serialu Bear opisałem w „à propos piątku” #143)
Przeczytałem i polecam
Miasto i jego nieuchwytny mur
Gdy pisałem, że album „Expanding to One” Phi-Psonics był znakomitą ścieżką dźwiękową dla książki, jaką wówczas czytałem, chodziło o „Miasto i jego nieuchwytny mur” — najnowszą powieść Harukiego Murakamiego, który jest prawdopodobnie jednym z moich ulubionych współcześnie żyjących pisarzy. Aż jestem zaskoczony, że choć jego nazwisko pojawiało się w moich artykułach co najmniej kilkanaście razy, to nigdy wcześniej nie zmierzyłem się z próbą opisania lub zrecenzowania którejkolwiek z jego książek. Może jest to związane z faktem, że jego fanem stałem się w latach, w których jeszcze nie pisałem — większość egzemplarzy, jakie ostały mi się na półkach kupowałem w latach 2004—2007.
Gdy jednak właśnie spojrzałem na wspomnianą półkę, przypomniałem sobie, że już kiedyś — nieco ponad cztery lata temu, w „à propos piątku” #125 — nadmieniłem o innym tego typu połączeniu płyta-książka:
Na mój zachwyt na pewno wpłynął też fakt, że poznając ten album, czytałem znakomitą książkę („Śmierć Komandora” Murakamiego) i nawet jeśli rzadko słucham i czytam jednocześnie, to bardzo lubię takie połączenia wyjątkowych książek z wyjątkowymi albumami (mam w głowie takich co najmniej kilkanaście). Od teraz oba już zawsze będą mi się kojarzyć ze sobą, co tylko dodaje smaku albumowi. Bardzo subiektywne, wiem, ale przecież prawdziwe.
Tu sytuacja była bardzo podobna, z tą tylko różnicą może, że „Miasto i jego nieuchwytny mur” czytałem głównie w podróży; w pociągu, w samolocie, w hotelu czy nad basenem w tropikach. Miejsce jednak niespecjalnie miało znaczenie, bo Murakami i tak całkowicie przenosił mnie do wykreowanego przez siebie świata. (To coś, w czym jest mistrzem przecież).
Zacznijmy jednak od początku (a w zasadzie trochę od końca, bo będę się tu posiłkował faktami z „posłowia”, z samego końca książki). Murakami zdradził, że opisana w tej powieści historia ma swój początek w 1980 roku, kiedy to opublikował ją jako debiutancką nowelę w czasopiśmie, ale był z niej niezadowolony i odłożył ją, uznając za niedojrzałą. Dopiero podczas pandemicznego lockdownu, gdy miał czas i doświadczenie (minęło przecież 40 lat), wrócił do niej i przepisał ją w dużo dojrzalszej i znacznie głębszej formie, nadając jej właściwy kształt.
Zaskoczyło mnie bardzo, że to bazuje na jego debiucie, bo już zbliżając się do końca, myślałem, że polecę ją Wam, choćby dlatego, że może być dobrą propozycją na pierwszy kontakt z Murakamim. Tj. jeśli dotychczas nie przeczytaliście żadnej, to ta może być odpowiednia „na start”. I jeśli okaże się, że się spodoba, dopiero wtedy sięgnąłbym po inne, nierzadko cięższe tytuły.
Wracając jednak do samego „Miasta…”; to pięknie napisana książka (wyjątkowo dla siebie czytałem polski przekład i jak zwykle byłem pod wrażeniem pracy Anny Zielińskiej-Elliott; mogę się tylko domyślać, jakim wyzwaniem jest przetłumaczenie czegoś takiego), w której Murakami — jak zwykle — balansuje między konkretem a abstrakcją i między realną codziennością a metafizyką. Tworzy przy tym szereg metafor, które każdy z czytelników może interpretować na swój sposób (a z doświadczenia wiem, że nawet ten sam czytelnik po latach może pewne rzeczy odczytywać już inaczej).
Nie potrafię (jeszcze?) powiedzieć, czy to jest najlepsza powieść tego autora (kiedyś myślałem, że „Kroniki Ptaka Nakręcacza” nic nie przebije), ale wydaje się najbardziej osobistą i może właśnie dlatego — wartą uwagi. Polecam.
Światłoczułość
Tę książkę z kolei ewidentnie polecił mi algorytm — pod koniec ubiegłego roku w moim zakątku internetu zrobiło się o niej głośno. I to z dwóch powodów; po pierwsze dlatego, że ponoć była znakomita, a po drugie, że to debiut nikomu nieznanego autora. Mniej więcej w tym samym czasie w sieci pojawiła się plotka, że widniejące na okładce nazwisko Jakuba Jarno, to tak naprawdę pseudonim, pod którym ukrywa się Remigiusz Mróz (nigdy nie przeczytałem żadnej książki tego drugiego, więc nie mogę się odnieść — na dobrą sprawę jedyne, co o nim wiem, to że jest popularny).

I tak, jak w akapitach wyżej mocno skupiłem się na autorze, tak tu, przyznaję, nie ma dla mnie dużego znaczenia, kto to napisał (choć jeśli to faktycznie czyjś debiut, to kłaniam się nisko). Dużo ważniejsze było bowiem dla mnie to, o czym jest ta powieść i jak została napisana, bo obie te sfery są czymś zdecydowanie wartym uwagi.
W kwestii fabuły jest to opowieść o młodzieńcu, który poznaje dziewczynę, a później wybucha wojna — można się więc spodziewać tematyki trudnej i bolesnej, co — samo w sobie — nie stanowiłoby (przynajmniej dla mnie) czegoś godnego polecenia. Ale ta druga warstwa, to, jak zostało to napisane… To właśnie jest współczesna literatura piękna. Co przez to rozumiem? Cóż, podczas jej czytania płakałem więcej razy, niż jestem w stanie przyznać, a mimo to wiem z całą pewnością, że do niej wrócę, przypominając sobie, jak doskonale można pisać.
Things Become Other Things
I na koniec jeszcze jedna pozycja, którą aktualnie czytam, a która wymaga swego rodzaju powtórzenia. Otóż czytam „Things Become Other Things” Craiga Moda. Uważni czytelnicy mogą zauważyć, że przecież już to przeczytałem i nawet opisałem w „à propos piątku” #145. To prawda, ale dziś mam przed sobą inne wydanie.

W odróżnieniu od wcześniejszej fine-artowej wersji ta została wydana przez Random House — gigantyczne wydawnictwo, dzięki któremu autor chciał dotrzeć do znacznie szerszego grona czytelników niż za pośrednictwem własnego sklepu, sprzedającego dopieszczone wydania za $100. Jest to, rzecz jasna, wydanie tańsze, a tym samym …gorsze. Zwyklejsze. Z normalną okładką, normalnym składem i czarno-białymi fotografiami.

Dlaczego miałbym więc czytać gorszą wersję czegoś, co wcześniej przeczytałem już dwukrotnie? Śledziłem proces przygotowania tego wydania przez Craiga i dzięki temu wiem, że jest w niej ponad dwukrotnie więcej treści niż w wersji, którą znam. Skoro więc tamtą tak polubiłem, to próbuję i z tą. I tym samym już polecam — bo jeśli dla kogoś z Was cena poprzedniej była zaporowa (sam myślę o niej w ten sam sposób przez większość czasu), to obecnie macie możliwość nabycia jej w znacznie niższej cenie.
Matthew Encina’s Studio
A już zupełnie na koniec, po przecież stosunkowo nielekkim „à propos piątku”, zapraszam Was do obejrzenia znakomitego filmiku na YouTube’ie, prezentującym studio człowieka o nazwisku Matthew Encina:
I żeby nie było; lubię swoją pracownię. Jest nieporównywalnie mniejsza niż to, co na filmiku i jakieś 700× mniej fancy, ale jest przytulna i lubię spędzać tam czas. Ale to, co zobaczyłem tutaj… Te okna, to światło, ta przestrzeń, ta organizacja. Tak wygląda studio moich marzeń, proszę Państwa.
Minęło jednak kilka miesięcy, odkąd zobaczyłem ten filmik po raz pierwszy. W międzyczasie zacząłem śledzić zarówno Matthew, jak i markę Mode, produkującej klawiatury mechaniczne z górnej półki (można było zobaczyć je w powyższym filmie). Niedawno okazało się, że Matthew został w tej firmie zatrudniony na stanowisku Dyrektora ds. wzornictwa. Jego pierwszym zadaniem był rebranding marki. Zrobił to, w międzyczasie dokumentując cały proces, żeby na końcu udostępnić go nam wszystkim:
Mam na swoim koncie kilka marek, które stworzyłem w zakresie designu. Inspirowałem się wieloma rzeczami, zaglądałem do odpowiednich książek i wykupowałem kursy. Żadna z tych rzeczy nie dała mi tyle, co ten 23-minutowy film z YouTube’a. Jeśli więc ktoś z Was zajmuje się podobnymi rzeczami lub ma własną markę, bardzo mocno polecam obejrzeć to video.
I tym akcentem żegnam się z Wami, życząc — Wam i sobie — żeby na następne wydanie nie trzeba było czekać tak długo. Tymczasem, dobrego weekendu!