krótko o iPhone’ie 12 mini

Miłosz Bolechowski

czas czytania: 6 min
Poniższy artykuł — opublikowany pierwotnie w grudniu 2020 roku — jest fragmentem większej całości, opublikowanej jako „cudawianki 2020” — klikając w ten link, możesz zobaczyć całość.

O iPhone’ie SE pisałem w lipcu raczej krótko. O iPhone’ie 12 w wersji mini napiszę pewnie jeszcze mniej, ale mam ku temu dobre powody.

Po pierwsze, podtrzymuję wszystko, co napisałem wtedy. Nadal uważam, że iPhone SE 2. generacji to znakomity telefon, który należy polecać praktycznie wszystkim.

Po drugie, zmiana z SE na 12 mini była u mnie wyłącznie zachcianką. Niczym więcej. I wcale tego nie kryję. Przy tym, w jaki sposób używam swojego telefonu, w SE niczego mi nie brakowało, więc gdybym próbował przedstawić przejście na 12 mini jako zaspokojenie jakiejś potrzeby, oszukiwałbym samego siebie, a przy tym i Was.

Kupiłem go, bo miałem podejrzenie, że połączenie jego wyglądu, rozmiaru i możliwości sprawi, że ten telefon będzie mi się bardzo podobał. Po prostu.

Powiedzieć jednak, że on mi się podoba jest sporym niedopodowiedzeniem, bo — jako przedmiot — podoba mi się on szalenie. Ta prosta krawędź jest tak ładna, że czasem niemal uśmiecham się, gdy widzę go leżącego na blacie czy biurku.

Na pewno jakąś rolę odgrywa w tym sentyment do iPhone’a 5S.

Zdałem sobie bowiem sprawę, że odkąd zamieniłem 5S na 7, iPhone’y pełniły u mnie bardzo utylitarną funkcję — lubiłem system operacyjny, owszem, ale samo urządzenie nie niosło ze sobą już żadnych zachwytów, żadnej pasji (jak powiedziałby pewnie ktoś, kto lubi zapożyczenia z angielskiego). Aż do teraz.

I tak, jak wspominałem, zamawiając go byłem pewien, że będzie mi się on podobał, podobnie jak byłem pewien, że świetnie będzie leżał w ręce. Istotnie, i w ręce, i w kieszeni, i przy uchu — jego rozmiar, kształt i waga, sprawiają, że w każdym z powyższych scenariuszy jest on dla mnie wygodniejszy niż był SE.

Gdy robiłem powyższe zdjęcie (dla tych wtajemniczonych nieco mniej; od lewej: SE 1. generacji lub 5S, 12 mini, SE 2. generacji, XR) nie mogłem uwierzyć, że borykałem się z XR (tak, z perspektywy czasu uważam, że „borykać się” to odpowiednie określenie).

Nie oznacza to jednak, że nic mnie nie zaskoczyło. Przeciwnie; zaskoczenia były dwa. Pierwsze to ekran OLED. Wiem, wiem — jak zawsze jestem late to the party. Wielu z Was miało go już od jakiegoś czasu; ja wcześniej go nie doświadczyłem. Dla moich ciemnych trybów nocnych w niemal każdej aplikacji jest on fantastycznym udogodnieniem — dużo większym niż się spodziewałem. I dopiero teraz zrozumiałem o co chodziło z całym tym szałem na nie tylko dark mode w aplikacjach dla iOS, ale także specjalny black mode, gdzie czernie są na tyle głębokie, że nie świecą w ogóle. Ależ to uwielbiam!

Drugie zaskoczenie dotyczy aparatu. Nie dlatego, że jest ogólnie jest świetny, że tryb nocny — z punktu widzenia fotografa — jest niewiarygodny. Nie, chodzi o coś dużo prostszego. Otóż, gdy pochwaliłem się znajomemu zakupem (i zdjęciem, które znalazło się tu w nagłówku, które — przy okazji — bardzo lubię, mimo że zostało zrobione w prowizorycznych warunkach), zapytał: „Czy tak wygląda perfekcja?”. Pomyślałem wówczas (a miałem wtedy telefon dopiero drugi dzień), że nie — że 12 mini byłby idealny, gdyby drugim obiektywem był teleobiektyw, zamiast tego ultra–wide.

Nie używam przecież aparatu w telefonie prawie w ogóle, a jak już używam, to z reguły kąt widzenia obiektywu jest dla mnie właśnie za szeroki, więc tele przydałby mi się jednak bardziej.

…i właśnie to było tym drugim zaskoczeniem. (Rozsiądźcie się wygodnie i posłuchajcie). W tym samym czasie odbieraliśmy dom od dewelopera. Protokół przekazania, sprawdzanie wszystkiego, te sprawy. Rzecz jasna, zaraz po tym, uznałem, że przydadzą się zdjęcia z tego etapu. Pojechałem do biura po aparat ze swoim wysłużonym obiektywem 17–40L, który pierwszy raz od wielu miesięcy miał okazję być użyty. Pora była już raczej późna, a pogoda pochmurna, więc na zewnątrz było jasno — w środku ciemno. Nie pomyślałem, żeby zabrać statyw (wszak miały to być ot, takie zdjęcia tylko), więc ustawiłem bracketing na -2EV/0EV/+2EV i fotografowałem serią z ręki z każdego możliwego kąta z czułością trochę wyższą niżbym sobie tego życzył. Potem powrót do biura, import zdjęć z karty, manualne zaznaczanie każdej trójki, option+shift+H na klawiaturze, żeby wygenerować HDR bez wstępnego podglądu i poczekanie aż 12 rdzeni w tle zrobi swoje. Potem przejrzenie zdjęć, sprawdzenie gdzie deghosting nie zadziałał poprawnie, żeby to naprawić, następnie eksport w pełnej rozdzielczości, import do Photos i umieszczenie w udostępnianym albumie, żeby Żona też miała do nich dostęp. Po co to wszystko piszę?

Otóż okazało się, że wcale nie sfotografowałem domu „z każdego możliwego kąta” — o jednym zapomniałem. Zorientowałem się o tym jednak dopiero następnego dnia, gdy byłem tam już — rzecz jasna — bez aparatu. Miałem jednak ze sobą telefon. Zrobiłem więc brakujące zdjęcie na szybko, niemal w tym samym momencie dodałem je do wspomnianego „albumu udostępnianego” i wiecie co? Ono nie było gorsze. Wiadomo, nie mówię tu o rozdzielczości, wydrukach itp. Nie. Do tych potrzeb, ono wcale nie było gorsze.

Od tamtego czasu wszystkie zdjęcia w „dzienniku budowy” (który mogliście zobaczyć na zrzucie ekranu z aplikacji Craft w ostatnim „à propos piątku”) robię wyłącznie telefonem. W tym i takie:

I kiedy teraz o tym myślę, to gdyby do wyboru były dwie wersje iPhone’a 12 mini (tj. taki z ultra–wide i z tele), wybrałbym ten co mam…

I skoro o aparacie mowa; ten w iPhone’ie 12 wystaje dużo bardziej niż w poprzednich modelach, które miałem. Na tyle, że leżący na płasko iPhone chwieje się dość mocno, gdy dotyka się jego ekranu. Nie powiedziałbym może, że to frustruje, ale jest na tyle dokuczliwe, że rozważam etui na iPhone’a tylko po to, żeby to wyeliminować.

Zwłaszcza, że — pisałem o tym już na samym początku — dołączany do etui portfel bardzo mnie kusi. Zobaczymy więc jak to skończy. Jak na razie, z akcesoriów MagSafe mam wyłącznie ładowarkę, którą bardzo lubię. Nie tylko jest szybsza niż się spodziewałem, to jeszcze jest po prostu ładowarką indukcyjną, więc ładuje i Żony Airpodsy Pro, i jej telefon, gdy trzeba.

Podsumowując; uważam, że iPhone SE 2. generacji ucieszył mnie tak bardzo, bo był dla mnie jedyną opcją lepszą niż posiadany wówczas XR. A ten? Tym się po prostu zachwycam. I bardzo, bardzo liczę, że linia „mini” będzie kontynuowana w kolejnych latach.

Jeszcze jedno PS; mój iPhone SE (czarny, 128 GB) jest na sprzedaż. Nie potrzebuję go, a ślady użytkowania ma znikome (z baterią na poziomie 98%). Jestem otwarty na propozycje i negocjacje — po prostu nie chcę, żeby leżał u mnie w szufladzie. Mam cały zestaw, z nierozpakowaną ładowarką i takimi samymi słuchawkami (bo SE pochodzi jeszcze z czasów, gdy takie rzeczy dodawano do zestawu :). Jeśli ktoś chciałby zrobić sobie (lub komuś, wiadomo) prezent, to mogę wysłać w każdej chwili.

recenzje sprzętuiPhonecudawianki_2020

dyskusja