Audioquest DragonFly Black

Miłosz Bolechowski

czas czytania: 4 min
Poniższy artykuł jest fragmentem większej całości, opublikowanej jako „cudawianki 2020” — klikając w ten link, możesz zobaczyć całość.

Pisanie o sprzęcie okołoaudiofilskim zawsze niesie za sobą pewne ryzyko. Bo albo ktoś nie usłyszy tego samego, co Ty, albo w ustawieniu kogoś innego, opisywane coś nie sprawdzi się tak samo dobrze i zostaniesz uznany za naciągacza. Do spisania wrażeń z używania „ważki” siadam jednak ze spokojem, bo nic z powyższych nie powinno się tu przydarzyć.

„Ważka” to konwerter cyfrowo–analogowy (DAC) i wzmacniacz słuchawkowy w obudowie wielkości pendrive’a. Wersja, którą posiadam, nosi numerek v1.5 i pojawiła się na rynku w 2016 roku, jako następca v1.2. I choć zewnętrznie niespecjalnie się wówczas zmieniła, to w środku nastąpiła istotna zmiana — nowy układ do działania potrzebował dużo mniej prądu. To sprawiło, że DragonFly v1.5 może być używany ze smartfonami. I samo to uczyniło z niego łakomy kąsek dla każdej osoby, dla której jakość dźwięku ma niemałe znaczenie.

Ale zaraz, zaraz — zapyta ktoś — po co mi DAC i wzmacniacz, skoro przecież każde urządzenie, do którego można podłączyć słuchawki, ma już taki wbudowany? I byłoby to słuszne pytanie, bo owszem, jeśli Twój iPhone, iPad czy MacBook (czy jakiekolwiek urządzenie mobilne z tego drugiego obozu) ma gniazdo słuchawkowe (wciąż? serio?), to gdzieś za nim kryje się i konwerter, i wzmacniacz. Tyle że są to układy co najwyżej przeciętne.

A w nowszych modelach nie ma ich już przecież w ogóle, więc żebyć jakichś fancy słuchawek przewodowych i tak musimy podpinać przejściówkę. „Ważkę” można więc traktować jako przedłużenie takiej przejściówki. Ale wciąż; po co? W skrócie — żeby podłączone słuchawki zabrzmiały lepiej. I głośniej, jeśli potrzeba. Gdy bowiem system rozpoznaje, że DragonFly został podłączony, przesyła do niego sygnał bezpośrednio, omijając wbudowany DAC i wzmacniacz po drodze.

No ale wreszcie — co to daje w praktyce? Przede wszystkim znacznie lepszą separację instrumentów (czy warstw w muzyce elektronicznej). A to w połączeniu ze zwiększoną detalicznością sprawia, że ma się wrażenie, jakby wcześniej słuchawki były pokryte w środku sporą warstwą kurzu, który dopiero teraz został z nich starty czy zdmuchnięty.

W pierwszej chwili pomyślałem, że to szkoda, że nie będę mógł pisać na swojej ulubionej (przewodowej) klawiaturze, bo przecież mój iPad ma tylko jedno złącze. Dopiero po kilkudziesięciu minutach słuchania zrozumiałem, że prawdopodobnie nie dałbym rady skupić się, słuchając dźwięku tak wysokiej jakości; tak rozdzielczego, tak wciągającego.

I rzeczywiście, choć piszę to wiele miesięcy później (wprawne oko zobaczy, że już w cudawiankach 2019 powinien znaleźć się ten opis), prawie nie zdarzało się, żebym używał DragonFly’ia do „muzyki tła”. Po prostu nie da się albo ja nie potrafię. A za każdym razem, gdy próbuję, przychodzi taki moment, że odrywam się od tego, co zamierzałem zrobić i po prostu słucham…

Miałem okazję sprawdzić swojego DragonFly’ia na słuchawkach z wyższej półki niż moje H6 — Sennheisery HD650 i HD660S. W przypadku tych pierwszych — ze względu na ich wysoką impedancję — dało się chwilami słyszeć, że któryś z mocniejszych modeli z linii DragonFly (czerwony lub kobaltowy) pewnie poradziłby sobie lepiej, to i tak radził sobie zaskakująco dobrze. W przypadku tych drugich — nawet lepiej i ledwo mogłem uwierzyć, że dożyłem czasów, w których taki dźwięk można uzyskać …z iPhone’a.

Podsumowując; mam świadomość, że jest to produkt niszowy (jak wielu z Was wciąż używa słuchawek przewodowych…?), a mimo to mocno polecam go każdemu, lubiącemu „dobry dźwięk”. Przy jego rozmiarze, wadze i — nazwijmy to — łatwości implementacji, jego wpływ na brzmienie jest wręcz ogromny. A jeśli dodać do tego cenę (299 zł), niejednokrotnie może się okazać, że taki wydatek jest bardziej opłacalny niż wymiana słuchawek na lepszy model.

I właśnie ten ostatni aspekt nieco mnie martwi w kontekście przyszłości i słuchawek-już-tylko-bezprzewodowych. One bowiem nigdy nie będą miały takiej możliwości. Ale żeby nie kończyć tego wydania tak pesymistycznie; niech ci „oldschoolowcy” z nas, którzy jeszcze mają taką możliwość, korzystają z niej, ciesząc się dźwiękiem wysokiej jakości bez względu na to, gdzie są.

cudawianki_2020audiorecenzje sprzętusłuchawki

dyskusja