B&O H5

Miłosz Bolechowski

czas czytania: 20 min
Poniższy artykuł jest fragmentem większej całości, opublikowanej kiedyś jako „cudawianki 2016” — klikając w ten link możesz zobaczyć całość.

Muzyka od zawsze była szalenie ważna w moim życiu. Towarzyszy mi codziennie, bez względu na to, co robię. Mając się za raczej-umiarkowanego-audiofila, zawsze bardzo skrzętnie dobierałem elementy swoich sprzętowych zestawów grających, począwszy od wzmacniacza, głośników i odtwarzaczy aż po przewody głośnikowe i sygnałowe. Ze względu na fakt, że słuchanie muzyki za pośrednictwem głośników często było komfortem, na jaki nie mogłem sobie pozwolić, zawsze miałem też jakieś słuchawki. Wiele lat temu zaufałem marce Sennheiser, zmieniając jedynie modele na lepsze, dochodząc do tzw. wysokiej półki (W audiofiliźmie to chyba zakazany zwrot, bo zawsze znajduje się półka wyższa niż wysoka). Zawsze były to jednak konstrukcje otwarte (tj. takie, które wpuszczają wiele dźwięków z zewnątrz i, w których wiele odtwarzanych dźwięków słychać na zewnątrz. Żadną miarą nie nadają się więc np. do słuchania muzyki w biurze.), duże, służące wyłącznie do słuchania w domu. Pracując w wydzielonej w mieszkaniu pracowni, spisywały się znakomicie, choć nie izolowały mnie od dźwięków domu, co czasem bywało utrudnieniem. Największą bolączką było jednak to, że nie mogłem ich zabrać ze sobą, wychodząc z domu (tj. z technicznego punktu widzenia mogłem, ale nie o to chodzi). Od lat szukałem więc słuchawek „drugich” – takich, które pomogłyby mnie odizolować od dźwięków z zewnątrz w domu oraz takich, które z powodzeniem mógłbym używać poza nim. Miałem jednak dwa warunki – musiały brzmieć lepiej niż przyzwoicie i musiały być bezprzewodowe; niewiele rzeczy drażni mnie bowiem bardziej niż plątający się przewód, który wielokrotnie wyrywał mi słuchawki z uszu, gdy o coś zahaczył.

O B&O H5 dowiedziałem się w dniu premiery (wciąż zdarza mi się śledzić na bieżąco niektóre zakątki internetu) i zaintrygowały mnie od pierwszej chwili. Na zdjęciach producenta wyglądają znakomicie, bateria ma wystarczać na 5 godzin odsłuchu, są odporne na warunki atmosferyczne, a dodatkowo – dzięki specjalnej aplikacji – ma się wpływ na charakterystykę ich brzmienia. W idealnym świecie zamówiłbym je już wtedy, ale ich cena – wynosząca 999 zł (choć obecnie na stronie wyświetla się 1149 zł) – skutecznie mnie od tego pomysłu odwiodła. Jakie by nie były, to w końcu tylko malutkie słuchawki douszne. Wydać na coś takiego prawie 1000 zł to przecież szaleństwo.

Gdybym tylko wiedział wtedy, jak bardzo się myliłem.

Potrzebowałem więc kilku miesięcy, żeby oswoić się z takim wydatkiem i odłożyć nań środki. Z pomocą przyszła też czarnopiątkowa promocja, obniżająca ich cenę o 15% – obok czegoś takiego nie mogłem przejść obojętnie. Zamówiłem, dotarły i …wow.

Oszczędzę w tym momencie opisu wszystkich elementów zestawu, znajdujących się w misternie wykonanym opakowaniu (a tym samym nie wspomnę o tym, że nie ma w nim ładowarki – B&O wyszedł bowiem z założenia, że pewnie wszyscy mamy już pod dostatkiem ładowarek, więc sama stacja ładująca, zakończona końcówką USB powinna wystarczyć. Rozumiem i znajduję się właśnie w tej grupie, więc nie narzekam, ale domyślam się, że znajdą się tacy, którzy mogliby ponarzekać, że w zestawie ze słuchawkami za prawie 1000 zł nie ma ładowarki i ciężko nie przyznać im racji), a zamiast tego przejdę od razu do pierwszych przymiarek i pierwszych minut odsłuchu.

Jak w przypadku wszystkich dousznych słuchawek, tak i z H5 należy się upewnić, że silikonowa lub piankowa końcówka jest dokładnie dobrana do wielkości i kształtu naszego ucha (stąd 7 różnych w zestawie), bo wpłynie to zarówno na komfort odsłuchu, jak i jakość dźwięku. Z oczywistych względów doświadczenia każdej osoby w tej materii będą się więc od siebie różnić. W moim przypadku silikonowe końcówki w ogóle mi nie pasowały – bez względu na rozmiar miały tendencję do wypadania z ucha, nawet gdy sam pozostawałem w bezruchu. Z piankowymi – tymi bardziej izolującymi od dźwięków z zewnątrz – było już znacznie lepiej. W instrukcji wyczytałem, że producentem tych pianek jest marka Comply i, jak się potem okazało, jest to czołowy producent tego typu akcesoriów, mający w swojej ofercie bogaty wybór pianek do niemal wszystkich popularnych słuchawek. Już w tym miejscu nadmienię, że aby mieć pełny obraz B&O H5, w pierwszych dniach zamówiłem zestaw dodatkowych pianek Comply, różniących się zastosowaniem, tj. do uprawiania sportu (S200), do całkowitej izolacji od otoczenia (T200) oraz zapewniające maksymalny komfort (TS200). Więcej o nich za chwilę.

Wracając do budowy samego produktu; to, co ucieszyło mnie już na samym początku (tj. podczas ich premiery) to fakt, że łączy je przewód, który można oprzeć na karku, gdy kończy się słuchać. Ucieszyłem się, że B&O obrała właśnie taki kierunek, bo wydaje mi się on dużo bardziej praktyczny, a dodatkowo ma ten plus, że na przewodzie umieszczony jest zwykły pilot, mający dokładnie tę samą funkcjonalność co ten umieszczony na przewodzie od przewodowych słuchawek Apple (łącznie z umieszczonym weń mikrofonem). Przez zaletę takiego rozwiązania rozumiem fakt, że są na nim fizyczne, zawsze działające przyciski – nie żadne tapnięcia, stuknięcia czy gesty, które może i działają w 90% przypadków, ale to właśnie te pozostałe 10% sprawia, że tęskni się za tymi fizycznymi. Przyznaję jednak, że obsługa pilota od B&O wymaga większej siły i nieco większej precyzji niż tego od Apple – na początku myślałem, że to może się „wyrobi”, ale po dwóch miesiącach nadal jest tak samo. Szybko można się do tego przyzwyczaić i nie jest to żaden problem, ale w bezpośrednim porównaniu różnice są wyraźnie wyczuwalne.

Samym pilotem można też odbierać połączenia, ale tu kilkukrotnie natrafiłem na pewien problem i – przyznaję – nie wiem, czy jest to wina iOS, czy kłopot leży po stronie B&O, ale gdy słuchanie muzyki przerywa („przerywa” to może nienajlepsze słowo, bo cały proces jest dość płynny) dźwięk połączenia i zostanie ono odebrane, iPhone niekiedy samoczynnie przełącza się na wbudowany mikrofon i głośnik (ten nad wyświetlaczem). Trzeba więc jeszcze dwoma tapnięciami wybrać B&O H5, żeby rozmówca nas usłyszał. Zdarzyło mi się to tylko kilkukrotnie i w moim przypadku bardzo rzadko był to problem, bo najczęściej używam słuchawek przy biurku, gdzie telefon leży pod ręką. Podejrzewam jednak, że jeśli zdarzyłoby się to np. podczas spaceru, gdy iPhone schowany jest w wewnętrznej kieszeni kurtki, może to być poważne utrudnienie i źródło frustracji.

Bardzo polubiłem za to sposoby, w jakie słuchawki informują o statusie swoim (tj. połączenia z urządzeniem) i swojej baterii; odbywa się to za pomocą malutkiej diody w obudowie lewej słuchawki oraz bardzo przyjemnych dźwięków w słuchawce. Tu pojawia się jednak kolejna niedogodność. Otóż, gdy bateria w słuchawkach osiągnie poziom 20%, głośniki emitują kilka delikatnych puknięć (ponownie; bardzo przyjemny dźwięk), które o tym informują i w tym samym momencie przełączają się w swoisty tryb oszczędzania energii, blokując poziom głośności na dość niskiej, niezmienialnej pozycji. Innymi słowy; muzyka od tego momentu brzmi prawdopodobnie ciszej, niż słuchałeś/słuchałaś wcześniej i niczego nie możesz z tym zrobić. Rozumiem ideę, jaka temu przyświecała, ale osobiście znacznie chętniej widziałbym to jako opcję wyłączalną, chociażby z poziomu aplikacji dla smartfona.

Rzecz bowiem w tym, że rzeczony poziom 20% baterii bardzo często osiągam już późnym wieczorem, kiedy z reguły kończę pracę lub pisanie. Wolałbym wtedy kontynuować słuchanie muzyki na tym samym poziomie głośności, co wcześniej, choćby przez kilka- czy kilkanaście minut niż być zmuszonym do cichszego odsłuchu kosztem jego czasu trwania. Bo co mi po tym, że słuchawki wytrzymają w ten sposób jeszcze godzinę grania, skoro za kwadrans i tak odłożę je do ładowarki?

Kupując je, ciekaw byłem jak sprawnie działa bezprzewodowe połączenie z urządzeniem oraz – co interesowało mnie najbardziej – czy przełączanie między urządzeniami będzie kłopotliwe. Z tym pierwszym nie było żadnego problemu – łączą się one natychmiastowo; gdy je podnoszę, przyciskam środkowy przycisk na pilocie, żeby zainicjować połączenie i wkładam je do uszu, to zanim skończę, one są już połączone. Napisałbym, że działa to doskonale, ale ponoć AirPods od Apple są w tej materii jeszcze lepsze, to pozostanę przy „fantastycznie”. Gdy są już połączone, nigdy nie zdarzyło mi się, żeby to połączenie utraciły, nawet jeśli oddalę się od iPhone'a tak daleko, na ile pozwala mi moje mieszkanie (co daje ok. 12 metrów plus ściany na drodze sygnału i drugą kondygnację) jest tylko kilka miejsc, w których dźwięk zaczyna przerywać i nie ma żadnego, w którym straciłbym połączenie. Mając doświadczenie z bezprzewodowymi klawiaturami, byłem jednak ciekaw czy tak, jak w ich przypadku, najłatwiejszym sposobem na przełączenie się między dwoma urządzeniami iOS będzie wyłączenie modułu Bluetooth na jednym z nich. I w tej materii zaskoczenie było pozytywne, wystarczy bowiem dłużej przytrzymać przycisk Start/Pause na pilocie, który powoduje odłączenie się od aktualnie podłączonego urządzenia. Jeśli więc na drugim z nich uruchomiony jest panel ustawień Bluetooth, wystarczy tapnąć na nazwę B&O H5, żeby momentalnie się z nim połączyły. W idealnym świecie pewnie i ta konieczność uruchomienia systemowych ustawień byłaby wyeliminowana, ale to, co mamy obecnie nadal wydaje mi się wystarczające, by nazwać całość doświadczeń komfortową. Jedynym mankamentem (i to nie samych słuchawek, a raczej technologii Bluetooth), na jaki natrafiłem w praktyce, była ich niezdolność do współpracy z Adobe Premiere Pro (co jest zrozumiałe) – do montażu nadal będę używał słuchawek przewodowych.

Dość jednak o budowie i obsłudze – czas na dźwięk. A ten jest, proszę Państwa, znakomity. Najlepszy, jaki słyszałem z jakichkolwiek słuchawek dousznych. Zanim popłynęły z nich pierwsze dźwięki (a dałem sobie sporo czasu, zanim to nastąpiło) chciałem je poznać, przymierzyć, sprawdzić jak szybko się łączą i większość innych aspektów, które opisałem powyżej. Byłem bowiem ciekaw, jaki jest stosunek między ich funkcjonalnością i wygodą a dźwiękiem. Czy ten ostatni będzie w stanie zrównoważyć te cechy konstrukcji, które mogą wydawać się mankamentami. Każdy z nas ma bowiem pewną granicę akceptacji jakości dźwięku, poniżej której słuchanie nie sprawia już przyjemności. W moim przypadku wyszło na to, że H5 są wysoko ponad tą granicą. Dużo wyżej niż mógłbym przypuszczać. Nie przeczę; przed zakupem zapoznałem się z kilkoma opisami w literaturze fachowej zza oceanu, żeby mieć choć pewne pojęcie o tym, czego mogę się po nich spodziewać. Żaden z rzeczonych tekstów nie przygotował mnie jednak na to, że brzmią one aż tak dobrze. Przez cały pierwszy wieczór trwałem w tym ogromnym zaskoczeniu i błyskawicznym zauroczeniu. Potem było jeszcze ciekawiej.

Przesyłkę z nimi otrzymałem bowiem w przeddzień mojego wyjazdu, który miał mi po latach przypomnieć, jak to jest jechać gdzieś pociągiem i to aż przez 7 godzin. Nie wiem, czy istnieją lepsze warunki do testu takich słuchawek. I mimo że nie miałem wówczas jeszcze swojego dodatkowego zestawu pianek (zabrałem wyłącznie dołączone pianki – nie silikony – w dwóch rozmiarach, dla pewności) zauroczenie brzmieniem i tym, jak bardzo byłem odizolowany od dźwięków z zewnątrz, tylko narastało. Na Boga, mogłem słuchać fortepianu w pociągu! Domyślam się, że moja ekscytacja może dziwić, ale „za moich czasów” (czyli jakieś 10 lat temu), gdy jeździłem na studia pociągiem, słuchając muzyki z minidysków (nie znosiłem „empetrójek” — nie tylko ze względu na idiotyczną nazwę — tylko minidisc uznawałem wówczas za akceptowalne urządzenia przenośne do odtwarzania dźwięku) i przyzwoitych słuchawek dousznych Sennheiser, było to nie do pomyślenia. Nie można było zrobić tak głośno, żeby zwalczyć odgłosy tła, ani nie brzmiało tak dobrze, żeby miało to jakikolwiek sens. Teraz więc, jadąc pociągiem przez Polskę, słuchając albumu „Polska” Możdżera, Danielssona i Fresco w jakości wysoce ponad akceptowalną, nie mogłem uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.

Jechałem więc, zmieniałem albumy, cieszyłem się nowymi wrażeniami (dla współpasażerów musiałem wyglądać komicznie; pewnie myśleli, że słucham jakieś komediowego podcastu, skoro niemal nieustannie się uśmiechałem) i obserwowałem poziom baterii za pomocą widgetu iOS:

Widget odczytuje te wartości w bardzo skokowym trybie. 100% wyświetlało się przez pierwszą godzinę i 45 minut, kiedy to zmieniło się na 60%. Kolejne półtorej godziny zmieniły 60% na 40%. Po następnej godzinie i 40 minutach zaświeciło się 20%. W tym momencie podłączyłem je do ładowania (kto by pomyślał, że pociągi mają teraz gniazdka sieci elektrycznej!), bo zależało mi na tym, żeby mieć w nich jeszcze sporo energii także po wyjściu z pociągu.

Producent zapewniał o 5 godzinach odsłuchu, a tu po tym czasie wciąż miałem jeszcze ok. 20%. Podejrzewam, że niektórym to nie wystarczy, ale sam nie używam ich więcej niż 2-3h „na raz”, a w przerwach odkładam je do leżącej na biurku stacji ładującej – wszak od tego jest. Niewątpliwym minusem jest za to fakt, że działa ona wyłącznie w takich sytuacjach, tj. na biurku czy innych płaskich powierzchniach. Nawet mając powerbank ze sobą, nie sposób naładować ich w torbie. Choć rzeczona stacja ma w sobie magnesy, które przytrzymują słuchawki w swojej pozycji, to nie są one na tyle silne, żeby przytrzymać je, gdy obijałyby się o ścianki torby (gdyby były na tyle silne, to ucierpiałoby na tym wyjmowanie ich ze stacji, gdy ta leży na biurku – trzeba byłoby ją dociskać od góry, żeby je wyciągnąć). Pod tym względem Apple AirPods i ich przenośna „ładowarka” z pewnością jest lepszym rozwiązaniem.

Wracając jednak do wrażeń odsłuchowych; dalsza część podróży, nocne odsłuchy w hotelu, kilka wielkomiejskich spacerów, trochę czasu spędzonego w kawiarniach i kilkugodzinny powrót pociągiem potwierdziły pierwsze odczucia – wszystko i w każdych warunkach brzmiało nad wyraz dobrze. Bez względu na to, czy był to Trentmøller na ulicy, Norah Jones w kawiarni czy Ólafur Arnalds w pociągu – bardzo ciężko było się do czegokolwiek przyczepić.

A potem wróciłem do domu, gdzie czekały na mnie wspomniane wcześniej pianki Comply i wszystko stało się jeszcze lepsze. Oszczędzając Wam dogłębnego opisu każdej z nich w tym i tak już niebezpiecznie długim tekście, pozwólcie, że ujmę to tak – po pierwszych próbach z nowymi piankami, te dołączone do zestawu schowałem do pudełka i ani razu ich nie wyciągnąłem. I to nawet nie dlatego, że były złe (bo przecież powyższe akapity dowodzą, że wcale tak nie sądziłem) – były po prostu …uniwersalne. Ciężko się temu dziwić – na miejscu osoby w B&O, która podejmowała taką decyzję, postąpiłbym pewnie dokładnie tak samo. W zestawie Variety Pack są za to trzy pary pianek do trzech odrębnych zastosowań. Tych do sportu (S200) używam, wychodząc z domu. Dźwięk z nich nie jest szczytem możliwości tych słuchawek, ale pozwalają one części dźwięków z zewnątrz dostać się do środka, co korzystnie wpływa na bezpieczeństwo. Tych komfortowych (TS200) używam w 90% czasu, kiedy używam H5 i to ich będzie dotyczył opis brzmienia w następnym akapicie. Myślałem, że tych najbardziej izolujących używać będę najrzadziej lub w ogóle, ale i dla nich znalazłem zastosowanie. H5 – bez względu na użyte pianki – dość mocno izolują od dźwięków otoczenia; bardziej niż przypuszczałem. Dla mnie oznaczało to, że gdy żona wieczorem wychodziła biegać lub jechała na ćwiczenia, a ja zostawałem ze śpiącym synkiem, nie mogłem używać tych słuchawek. Bez względu na głośność odsłuchu, nie miałbym szans usłyszeć, że się obudził, zwłaszcza że dzieli nas piętro. Tu – dość paradoksalnie – z pomocą przyszły właśnie te najbardziej izolujące pianki. Rzecz bowiem w tym, że ta izolacja działa w obie strony, tj. skoro ja nie słyszę otoczenia, to i otoczenie nie słyszy mnie. Gdy więc żona wieczorami wychodzi, zakładam H5 z TS200, chwytam Kindle'a i siadam na fotelu nieopodal łóżeczka, mając pewność, że słuchając muzyki, nie zakłócę synkowi snu, a jeśli ów się zbudzi, kątem oka na pewno to zauważę. Win-win.

Co do samej charakterystyki brzmienia; w moim odczuciu brzmią dość jasno, czasem nawet ostro, analitycznie i bardzo rozdzielczo (takiej separacji instrumentów nie spodziewałem się nie tylko w tak małych słuchawkach, ale w jakichkolwiek słuchawkach za te pieniądze) z delikatnie wycofaną średnicą (przez co wydaje się, że wokalistki jazzowe stoją o krok dalej od mikrofonu, niż gdy słuchałem ich „na dużym sprzęcie”, a fortepian czasem nie brzmi dość głęboko, co dość wyraźnie słychać w utworze Clocks – instrumentalnym coverze utworu Coldplay w wykonaniu 2Cellos ze wspaniałym Lang Langiem. Mimo to słucha się go bardzo przyjemnie, chociażby dlatego, że wiolonczela brzmi na nich wspaniale, choć w obu tych aspektach pomagają pianki T200) i z dołem, którego może brakować chyba tylko „basowym freakom” (i, oczywiście, im większa izolacja, tym więcej basu). Przestrzeń nie jest może wyjątkowa, ale na pewno zadowalająca. To, co jednak brzmi w nich wyjątkowo, to perkusja. Gdy tylko zdałem sobie z tego sprawę, bez zbędnej zwłoki włączyłem album Companion Patricii Barber, przeskakując od razu do utworu Black Magic Woman, o którym każdy wie, że to właśnie perkusja jest jego siłą. Gdy utwór dobiegał końca, zorientowałem się, że zamiast wsłuchiwać się w niuanse brzmieniowe i oceniać słuchawki …po prostu słuchałem muzyki, odnajdując w tym ogromną przyjemność i czując się, jakbym brał udział w tym kameralnym koncercie. Pomyślałem więc, że może z następnym basowo-perkusyjnym utworem, który przyszedł mi na myśl — koncertowy Don't Lose Your Mind Milesa Davisa w wykonaniu Marcusa Millera — pójdzie mi lepiej. Ale też nie; znowu przepadłem w muzyce, zamiast analizować brzmienie. Z kolejnym – S.M.F. Joe Satrianiego – było dokładnie tak samo. I choć tego wieczoru słuchałem muzyki jeszcze przez ponad dwie godziny, nie oszukiwałem się już, że dam radę jakkolwiek testować te słuchawki – po prostu słuchałem (i w przypadku Marcusa Millera przesłuchałem cały koncert, zanim się zorientowałem). I właśnie w tym – uważam – tkwi największa ich siła. Brzmią tak dobrze, że aż nie chce się przełączyć do następnego utworu.

To wszystko sprawiło, że w moim muzyczno-sprzętowym świecie nastąpiły spore zmiany. Dotychczas, gdy zostawałem sam w domu, zwykle włączałem muzykę na swoim dużym sprzęcie w pracowni oraz na Nocsach w salonie za pomocą AirPlay – tak, żeby dźwięk wypełnił całe mieszkanie i był ze mną, gdziekolwiek jestem. Odkąd mam B&O H5, łapię się na tym, że robię tak coraz rzadziej. Częściej po prostu wkładam słuchawki do uszu i cieszę się lepszym – choćby ze względu na fakt, że zawsze optymalnie skierowanym – dźwiękiem bez żadnych kompromisów (bo jeśli źródłem dźwięku jest iPhone, to i ewentualnego połączenia telefonicznego nie przegapię). Nawet coroczny Top Wszech Czasów słuchałem dzięki nim.

Nie wspomniałem wcześniej o aplikacji Beoplay dla smartfonów, głównie dlatego, że mam do niej stosunek raczej ambiwalentny. Choć bardzo przekonuje mnie sposób przedstawienia charakterystyki brzmienia i kierunku, w którym je zmieniamy, to nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że jest to nic innego, jak globalny equalizer.

Pamiętam, że gdy podczas premiery zobaczyłem zrzuty ekranu z tej aplikacji na stronie producenta, pomyślałem, że jest to pewna rewolucja, że „za moich czasów”, jeśli chciało się analitycznego brzmienia, kupowało się Sennheisery, a jeśli zależało nam bardziej na ciepłych, bardziej muzykalnych klimatach, wybierało się Grado, a teraz można to wszystko załatwić aplikacją. Niestety to nie tak – każde przesunięcie kropki ze środka oznacza pewien kompromis. Zdarza mi się czasem przesunąć ją delikatnie w kierunku Warm, co sprawia, że H5 nie brzmią już tak ostro, ale też góra traci wówczas trochę na swojej aksamitności, wydaje się też sztucznie przytłumiona. Mimo to, koncertowe Case of you Diany Krall z Paryża (zwłaszcza rip z winyla) w takim ustawieniu brzmi bajecznie.

Chcąc odnieść się też do zapewnień producenta o tym, że nadają się one do uprawiania sportu, przebiegłem się raz z B&O H5 w uszach i prawdopodobnie zrobiłem to po raz ostatni. I to nawet nie dlatego, że uważam, że H5 nie nadają się do biegania, bo sprawdziły się …dobrze. Może nawet trochę zbyt? Ale po kolei.

Na co dzień nie używam słuchawek podczas biegania. I nie jest to kwestia jakiejś ideologii, tj. nie uważam biegania ze słuchawkami za głupotę ani nic z tych rzeczy – to wyłącznie kwestia własnych preferencji. Pewnie chodzi bardziej o to, że muzyki słucham podczas pracy niemal bez przerwy, więc gdy wychodzę biegać wolę pobyć w ciszy czy właśnie posłuchać dźwięków przyrody; szmeru liści pod nogami, śpiewu ptaków czy szumu wiatru. I wiem, że brzmi to pewnie jak wyznania romantyka, ale właśnie to pozwala na stworzenie w głowie jeszcze wyraźniejszego podziału między pracą a nie-pracą. Dodatkowo najczęściej biegam w lasach, które bez trudu mogę nazwać dzikimi. Spotkanie leśnej zwierzyny w nich nie jest ani niczym dziwnym, ani rzadkim. Nasłuchiwanie dźwięków dookoła wpływa więc też na moje bezpieczeństwo czy chociażby naiwne poczucie bezpieczeństwa.

I właśnie w tym leży największy problem, jaki mam z B&O H5 – to, co jest największym plusem w pociągu, staje się ogromną wadą podczas leśnych biegów. Słuchawki te – zwłaszcza z piankami Comply – znakomicie izolują słuchacza od dźwięków z zewnątrz. Prawdopodobnie mógłbym uznać to za plus, gdybym biegał w miejskich parkach czy na stadionowej bieżni, ale na pewno nie w lesie. Co więcej, ta sama izolacja sprawia, że własny oddech słyszalny jest jak ten Lorda Vadera, tj. bardziej ze środka głowy niż za pomocą uszu, co dla większości jest raczej nieprzyjemnym doświadczeniem. Można go uniknąć, zwiększając głośność odsłuchu, ale tym samym jeszcze bardziej odcina się siebie od dźwięków otoczenia, więc wracamy do punktu wyjścia.

W moim przypadku nie miałem problemów z wypadaniem słuchawek z ucha podczas biegu (używałem dołączonych pianek), nawet gdy ściągnąłem swoją biegową czapkę. Zdarzyło się, że musiałem je poprawić nieco, ale nic więcej. Trzeba się jednak przyzwyczaić do tego, że sznurek/przewód łączący słuchawki, ocierając się o kark, będzie przenosił dźwięki, które niełatwo całkowicie zignorować.

Na koniec; nie mogę nie porównać tych słuchawek do …Kindle'a. Bo tak jak on pozwala na czytanie więcej, tak H5 pomagają mi słuchać muzyki częściej i więcej. A gdybym zapytał sam siebie czy moje życie będzie pełniejsze, czy po prostu lepsze, jeśli częściej będę słuchał muzyki w satysfakcjonującej mnie jakości, odpowiedziałbym, oczywiście, że tak. Tym samym, idąc tym tokiem rozumowania, H5 sprawiają, że moje życie jest lepsze. I właśnie z tego powodu uważam, że są warte kwoty, jakiej się za nie oczekuje. Co więcej, nawet bez takiego – naciąganego, jak pewnie część z Was uznała – usprawiedliwiania ceny, uważam, że są jej warte, bo (i na tym właśnie polegał błąd w moim rozumowaniu na początku tego tekstu) nie należy o nich myśleć jako o „malutkich słuchawkach dousznych za prawie 1000 zł”, a raczej jako o „furtce do dobrego dźwięku”. I już tłumaczę, o co mi chodzi. Wszak za 1000 zł można kupić dobre czy nawet bardzo dobre słuchawki nauszne, to ich uniwersalność z pewnością będzie gorsza, a i nierzadko będą wymagały jeszcze wzmacniacza słuchawkowego, żeby osiągnąć pełnię możliwości. Za tę samą kwotę ciężko kupić dobre głośniki komputerowe (wielu z Was może się pewnie nie zgodzić z tym stwierdzeniem, ale jest to pewnie kwestia definicji słowa „dobre”, bo, owszem, uważam, że za tę kwotę można znaleźć przyzwoite głośniki, ale najtańsze, które – w mojej ocenie – zasługują na miano dobrych, kosztują prawie 1500 zł), a jakimkolwiek większym zestawie nie wspominając (bo choć wśród monitorów do 1000 zł nadal można znaleźć świetne zestawy, to wymagają one wzmacniacza za co najmniej tyle samo, nawet jeśli źródłem dźwięku miałby być komputer czy smartfon). I choć nie sposób porównywać dźwięku słuchawek dousznych z nausznymi, a jeszcze trudniej z głośnikami – to zupełnie różne wrażenia i ciężko o jakąkolwiek skalę porównawczą, to bez względu na sposób odsłuchu, powinien on sprawiać przyjemność. Niech więc właśnie ilość tej przyjemności będzie skalą porównawczą na potrzeby tego, co chcę napisać o H5: fakt, że zapewniają one dostęp do tak przyjemnego odsłuchu, do dźwięku takiej jakości i to gdziekolwiek się jest, sprawia, że H5 stają się jedną z tańszych inwestycji, jakie można ponieść w poszukiwaniu dobrego dźwięku w dzisiejszych czasach (musiałem dopisać „w dzisiejszych czasach”, bo gdyby 10 czy nawet 5 lat temu, ktoś powiedział mi, że będę polecał bezprzewodowe słuchawki douszne do smartfona jako „furtkę do dobrego dźwięku”, na pewno bym nie uwierzył).

Podsumowując, chciałbym odpowiedzieć na dwa pytania, które – odkąd mam H5 – słyszałem najczęściej; czy polecam oraz, czy nie żałuję zakupu. Odpowiedź na nie jest jednocześnie prosta i pokrętna. Otóż nie, nie polecam tych słuchawek. Ich zestaw cech (nazywanych przez niektórych wadami) zbyt łatwo może sprawić, że osoba, która kupiłaby je po mojej rekomendacji, byłaby zwyczajnie zawiedziona. Nie są to bowiem słuchawki dla wszystkich. Czy wobec tego sam żałuję zakupy? Absolutnie nie. Jedyne, czego żałuję, to to, że nie kupiłem ich wcześniej. B&O H5 bardzo szybko stały się moimi ulubionymi słuchawkami i takimi pozostają do dziś. Nie zastąpią mi słuchawek nausznych, ale też nie taka jest ich rola. Odsłuch z prawdziwego zdarzenia, tj. taki, do którego siada się w fotelu, zakłada słuchawki i jedyną czynnością, jaką się wykonuje, jest słuchanie muzyki, nadal będzie się u mnie „wydarzał”, to ogromnie cieszę się, że ten pozostały odsłuch – tj. w czasie pracy, wieczorem w łóżku podczas czytania książki czy chociażby w trakcie zakupów w supermarkecie – jest tak dobry i sprawia tyle przyjemności. Od pierwszego dnia używam ich przez kilka godzin dziennie, a po dokupieniu dodatkowych pianek Comply, które uczyniły je wygodniejszymi i bardziej uniwersalnymi, robię to jeszcze chętniej. Do dziś bowiem nie mogę się nadziwić, jak dobrze brzmią te maleństwa. I tu dochodzę do drugiej części drugiego pytania, która pojawiała się po tym, gdy Apple AirPods zaczęły być dostępne – tj. czy w obliczu premiery kosztujących podobnie, również bezprzewodowych słuchawek marki Apple nie żałuję zakupu B&O? Otóż nie; ani trochę. Rzecz bowiem w tym, że wszystkie opisy czy recenzje AirPodsów z jakimi się spotkałem, wychwalają wygodę ich działania (tj. łączenia się z urządzeniami), ładowanie baterii w etui czy czas pracy na baterii (dzięki wspomnianemu etui), ale jeśli chodzi o dźwięk, ten ponoć jest na poziomie przewodowych EarPodsów. To oznacza, że jest on – w najlepszym wypadku – przyzwoity. I to właśnie chciałbym w tym momencie podkreślić – nie słuchałem wprawdzie AirPodsów, ale porównując ich przewodowe odpowiedniki do B&O H5, można napisać tylko jedno: przepaść. Potężna przepaść.

Zatem, zamiast rekomendować lub nie, jeśli rozważasz bezprzewodowe słuchawki douszne, proponuję zamówić swoją parę od B&O, upewniwszy się wcześniej, że możesz je zwrócić w ciągu kilku dni, jeśli nie spełnią oczekiwań.

Podziękujesz mi później.

recenzje sprzętuaudiosłuchawkiB&Ocudawianki_2016

dyskusja