Hobonichi Techo

Miłosz Bolechowski

czas czytania: 4 min
Poniższy artykuł jest fragmentem większej całości, opublikowanej kiedyś jako „cudawianki 2016” — klikając w ten link możesz zobaczyć całość.

Od zawsze mam szczególny stosunek do papierowych przedmiotów, z których korzystam na co dzień. Już ponad 10 lat temu używałem kalendarzy Taschen i teNeues, nawet jeśli kupowałem je za ostatnie, studenckie pieniądze.

Potem bardzo lubiłem notesy i kalendarze Moleskine, których używałem w kolejnych latach. Field Notes, które nadal używam, lubię jeszcze bardziej.

Mogłoby się więc wydawać, że mam na tym polu pewne doświadczenie, ale czegoś tak wyjątkowego, jak Hobonichi, wcześniej nie widziałem. To zupełnie inna kategoria, klasa sama w sobie. Takiego papieru (Tomoe River) i takiego wykonania nie spotkałem bowiem nigdy wcześniej.

Ale po kolei; Hobonichi Techo to japoński (bardzo tam popularny) planer i dziennik (czy też „pamiętnik”, bo pewnie tak należałoby tłumaczyć angielskie słowo 'journal', ale infantylne zabarwienie tego słowa zupełnie mi tu nie pasuje) w jednym. Jego twórcom zależało na tym, żeby przy relatywnie niewielkich rozmiarach fizycznych zmieścić możliwie duże pola do wykorzystania przez użytkownika. Między innymi dlatego strony (których jest aż 450) wykonane są z bardzo cienkiego papieru Tomoe River.

Pozwoliło to poświęcenie każdemu dniu całej strony, a dzięki specjalnej okładce Techo można otworzyć na płasko na każdej stronie (nie tylko na tych bliżej środka, jak to zwykle bywa). Sam papier, mimo że bardzo cienki, doskonale radzi sobie z atramentem z piór – prześwituje ono minimalnie na odwrocie strony i w żaden sposób nie przeszkadza. Strony wypełnione są 4-milimetrową kratką, doskonale pasującą do mojego drobnego charakteru pisma i stalówki Extra Fine w Lamy Safari. Innymi słowy; jestem zauroczony do dziś, mimo że od pierwszego kontaktu z nim minęło już kilkanaście miesięcy.

Przyznaję, że nie do końca pamiętam, jak trafiłem na Hobonichi w ogóle, ale gdy zobaczyłem go w sieci na przełomie września i października 2015 (archiwum zrzutów ekranu bardzo pomaga w określaniu dat, nawet po tak długim czasie), od razu rozpocząłem poszukiwania jakiegoś sklepu w Europie, z którego mógłbym go zamówić, żeby uniknąć przesyłki z Japonii. Trafiłem do brytyjskiego Pocket Notebooks, w którym choć były dostępne na stronie, przy próbie zamówienia okazywało się, że jednak magazyn jest już pusty. Dopisałem swój adres mailowy do powiadomienia o dostępności, bo w rozmowie z właścicielem dowiedziałem się, że jeszcze jedna dostawa powinna do nich dotrzeć. Gdy kilka tygodni później otrzymałem mail, informujący, że mogę go zamówić, potrzebowałem ledwie kilkudziesięciu sekund, żeby to zrobić:

Gdy dotarł, nie mogłem się doczekać 16. listopada, bo właśnie od tego dnia zaczynały się karty ubiegłorocznej edycji.

W tym roku zamówienie również nie obyło się bez przygód. Gdy zobaczyłem, że po raz pierwszy polski sklep ma je w swojej ofercie, uspokoiłem się, ale nie zamówiłem od razu. Okazało się, że był to błąd, bo gdy się opamiętałem, Techo było już wyprzedany. Skontaktowałem się z właścicielem, żeby się upewnić, że tak jest i dowiedziałem się, że oczekuje dostawy jeszcze trzech, ostatnich już egzemplarzy, z których dwa są już zarezerwowane, więc jeśli chcę „ostatni w Polsce” może być mój. Och, jak bardzo chciałem, wierzcie mi. Dopiero wtedy zrozumiałem, że byłbym gotów zapłacić za niego nawet więcej, niż wynosi jego rynkowa cena.

Tym samym, rozpocząłem więc kolejny rok z Hobonichi Techo i mam nadzieję, że będzie on produkowany jeszcze latami. Choć przyznać muszę, że widok go w moich rękach nierzadko budzi zdziwienie wśród osób, które znają mnie dość dobrze.

Pamiętam, że jedna z moich „konsultacyjnych klientek” zapytała mnie kiedyś podczas spotkania: „to Ty od pół roku namawiasz mnie na używanie kalendarza wyłącznie w telefonie i na komputerze, a sam przychodzisz z jakimś notesem?!”. Rzeczywiście, zarówno tu na stronie, jak i podczas swoich szkoleń dużo mówię o zaletach cyfrowych menadżerów zadań i kalendarzy, o tym, o ile przewyższają możliwościami te analogowe wersje oraz jak bardzo są w stanie ułatwić codzienność. A jednak po codziennym, wielogodzinnym kontakcie z ekranami jest coś absolutnie wyjątkowego w chwili, w której sięgam po swoje pióro i Hobonichi. Myśli się klarują, ich pęd się uspokaja. Wiem, prawdopodobnie sobie dopowiadam, ale tak to czuję. I pewnie nikt, kto nie usiądzie z nim przy niedużym biurku z zupełnie czystym, białym blatem, naprzeciw okna i z filiżanką dobrej, zielonej herbaty, nie zrozumie tego, co mam na myśli.

cudawianki_2016piśmienniczenotesyHobonichi

dyskusja